Wszyscy się ostatnio nauczyliśmy, że rzeczywistość potrafi zaskoczyć lepiej niż niejedna fabuła, a nasze skrupulatnie układane plany można wówczas włożyć między bajki. Prawe kolano zdecydowało, że odmówi mi posłuszeństwa na kilka dni przez startem dawno planowanej i wyczekiwanej wycieczki rowerowej ze Śląska nad Bałtyk, do Kołobrzegu. Choć wydawało mi się to wówczas końcem świata, tak naprawdę było kolejnym jego początkiem. Kilkudniowy rowerowy wyjazd z mamą to nasza coroczna tradycja. Ten do Kołobrzegu planowałem już od dwóch lat. Marzyłem o momencie, w którym oboje rzucamy rowery na piaszczystą plażę i chłodzimy stopy w falach Bałtyku. Wizja ta rosła w siłę także dzięki reakcjom otoczenia. Bałtyk jako cel budził emocje nawet w ludziach, których rowerowe wycieczki obchodziły tyle, co zeszłoroczny śnieg. Zapragnąłem być tym, który osiąga ten wyjątkowy cel. Projektowałem przyszłość skrupulatnie, wytyczyłem na trasie każdy zakręt, na Google Maps podglądnąłem wszystkie jeziora, parki krajobrazowe i ewentualne miejsca do noclegu "na dziko". Na dysku laptopa czekały już pierwsze akapitu blogowego postu wraz ze świetnym tytułem. Przenikliwy ból prawego kolana, który pojawił się na tydzień przed planowanym startem, zadziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Mimo że od lat wczytuję się w słowa duchowych nauczycieli o uwalniającej mocy godzenia się z tym, co jest, miałem niemały problem z zaakceptowaniem rzeczywistości. Moje ego zrosło się z wyczekiwaną trasą i trzymało się jej zaciekle. Gdy ból nie odpuszczał, obraziło się na maksa i przyjęło postawę cierpiętnika. Stwierdziłem, że skoro nie Bałtyk i skoro boli, to właściwie żaden wyjazd nie ma sensu. Dzień przed wyjazdem byliśmy w czarnej... To znaczy nie mieliśmy planu B. Moje poprzednie wycieczki bez planu zawsze jednak zawierały w sobie jakikolwiek zarys, wytyczony kierunek, mglistą koncepcję trasy. Tym razem nie mam nic prócz tego, że morze jest na północ, więc żeby zachować cokolwiek z pierwotnego planu (ego trzyma się go resztką sił), warto się tam kierować. Ból kolana sprawia, że nie czuję sensu, by oddalać się od domu pociągiem. Zamiast dojeżdżać do Kluczborka, z którego mieliśmy ruszyć na Kołobrzeg, wyjeżdżamy spod domów i spotykamy się w połowie drogi, czyli w Parku Śląskim, pod halą "Kapelusz". Pompujemy opony i jakby nigdy nic ruszamy w na północ, co w naszym przypadku oznacza okolice Bytomia. Nigdy wcześniej nie jechałem z tak mocnym poczuciem, że mimo taszczonego sprzętu biwakowego i innych przedmiotów przydatnych, by przeżyć kilka dni w trasie, wrócę tego samego dnia do domu. Każdemu obrotowi korbą towarzyszy mniejsze lub większe ukłucie bólu, więc trudno mi wejść w włóczęgowski, beztroski stan, który zazwyczaj pojawia się już kilkanaście minut po rozpoczęciu wycieczki. Mijamy stawy na "Żabich Dołach", a potem centrum Bytomia, sunąc rowerową ścieżką wzdłuż zatłoczonej drogi nr 11. Pierwsze promienie rozjaśniające mrok w mojej głowie przebijają się, gdy suniemy wzdłuż torów kolejki wąskotorowej w dawnej bytomskiej dzielnicy Dąbrowa Miejska (dziś to okolice dzielnicy Stroszek). Spokojna, leśna ścieżka i pierwsze oznaczenia tras rowerowych, a szczególnie trasa nr 20, która intrygowała mnie od dłuższego czasu, wyciągają mnie kawałek po kawałku z odmętów pesymizmu. Leśny rezerwat "Segiet" na granicy Bytomia i Tarnowskich Gór to kolejny pozytywny impuls. Na wjeździe trafiamy na szlak św. Jakuba, a także na szkolną wycieczkę, której uczestnicy wysłuchują wykładu o historii szlaku i jego odległym celu - Hiszpanii. Dobrze znam tego typu znaki. Należy się spodziewać, że to nie nasze ostatnie spotkanie ze szlakiem podczas tej wycieczki. Rezerwat Segiet leży w szczytowych partiach Srebrnej Góry (347 m n.p.m.), jednego z wyższych wzniesień Garbu Tarnogórskiego. Wypych rowerów czas zacząć. Pierwszy krótki postój robimy przy Źródełku Młodości w Starych Reptach, które zasila tutejszą rzekę Dramę (swoją drogą dobra nazwa dla wydarzeń poprzedzających wyjazd). Tutaj plan nieco się klaruje. Zmęczony niedawnymi potyczkami z ego, postanawiam trzymać się najprostszych rozwiązań, czyli: porzucić wszelkie oczekiwania i jechać tam, gdzie nam się w danym momencie spodoba. Ta koncepcja przynosi ze sobą wielką falę ulgi. Siedem dni jeżdżenia dla przyjemności, wypełnionych nieznanym! Najprostszym rozwiązaniem na ten moment jest to, co mamy pod nosem - szlak Jakuba prowadzący na Ptakowice. Jedziemy! Oddalamy się od uprzemysłowionych terenów. Pedałujemy przez Księży Las, Jasionę, Wojska, Wielowieś i Świbie. Pierwsze zakupy w wiejskim sklepiku przynoszą ze sobą klimat długiej wyprawy. Ruch samochodowy zanika niemal do zera, świat cichnie. Wokół nas coraz szersze przestrzenie, przecinane przez pionowe kreski wiatraków. Jak na razie - trasa jak marzenie. We wsi Dąbrówka mijamy Rezerwat Przyrody Hubert oraz tzw. Śląski Katyń czyli Polanę Śmierci i Krzyż Partyzantów. Za nimi czeka na nas województwo opolskie. Kolano stęka, ale nie bardziej niż podczas codziennych czynności. Chyba jednak coś z tego będzie. Podążając za własną intuicją, odbijamy nieco na wschód, do wsi Żędowice i docieramy w dolinę rzeki Mała Panew. Motyw rzeki towarzyszy mi niemal na każdej wycieczce. W tamtym roku była to Warta i Nadwarciański Szlak Bursztynowy, Green Velo kojarzy mi się z szerokimi nurtami Sanu i Wisły, a pierwsze moje trasy odbywały się wzdłuż Brynicy i Czarnej Przemszy. Woda ma w sobie charakterystyczny spokój. Nie stawia oporu przeszkodom, tylko miękko je opływa. Podobnie jak my dzisiaj, płynąc z prądem wydarzeń. Poddając się im, zauważamy, że rzeczywistość zaczyna się świetnie układać. Mijamy świetne miejsca na dziki biwak, z których jedno totalnie nas zachwyca. Równo wykoszona trasa, miejsce na ognisko, ubikacje, zlew, drewniane wiaty i ławeczki. Urokliwie, czysto i przyjemniej. To tutaj pierwszy raz zauważamy, że w opolskim wciąż żywy jest niemiecki porządek i dbałość o szczegóły. We wsi Zawadzkie mijamy położony w środku lasu zameczek myśliwski z 1856 r., zwany „Jagdschloss Malepartus”. Wzniesiono go na podstawie tzw. muru pruskiego. Obecnie mieści się tam Dom Pomocy Społecznej prowadzony przez Zgromadzenie Braci Szkolnych z Częstochowy. Prawdziwa architektoniczna perełka. Mała Panew prócz malowniczych widoków oznacza spływy kajakowe, a te z kolei - pola namiotowe. Trzymając się jej meandrującej linii, dojeżdżamy do wsi Kolonowskie i przystani kajakowej "Amazonka". Czujemy, że na dziś wystarczy. Ciepła kolacja i zimne piwko dopełniają całości tego wyjątkowego dnia. Przez zwątpienie i czarne myśli przeszedłem do kiełkującej powoli nadziei na pełen przygód rowerowy wypad. To zdecydowanie dobry kierunek.
0 Comments
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |