Green Velo, przez wielu krytykowane, nazywane niewypałem i bublem, dla mnie jest w sam raz. Pomarańczowe znaczki pozwalają mi zapomnieć o mapie i beztrosko zanurzyć się w poznawanie wschodniej strony naszego kraju. Z przyjemnością poddaję się urokom terenów między Łańcutem a Sandomierzem. Cudownie jest wdychać tutejsze rześkie, czyste powietrze i z siodełka przyglądać się soczystej jeszcze zieleni pól i lasów. Dodatkowym źródłem emocji jest fakt, że wycieczka ta jest debiutem w nowym, rodzinnym składzie, o czym przeczytacie poniżej... Tak się składa, że pierwszy dzień tej wyprawy to jednocześnie pierwszy dzień lata i moje 32 urodziny. Co może niektórych zdziwić, taki stary koń jak ja postanowił wybrać się na te wyrwane z codzienności kilka rowerowych dni z własną mamą. Sytuacja nieco się rozjaśni, jeśli opowiem wam o mojej mamie - osobie tak młodej duchem, że zawstydziła by niejednego nastolatka, tak otwartej na otaczający ją świat, że Dalajlama na pewno znalazłby z nią wspólny język, i jak się okazało, z taką kondycją, z którą spokojnie mogłaby objechać Polskę dookoła. No i dodatkowo cieszącą się z każdego widoku na trasie jakbyśmy właśnie wjechali do rajskiego ogrodu. Czy można sobie wyobrazić lepszą towarzyszkę podróży? 21 czerwca, środa godz. 9:20 Początek jest taki sobie. Ruszamy z ul. Kochanowskiego, kawałek od centrum Łańcuta. Tam dość często mijają nas samochody, pobocza brak, a na chodniku straszy nierówna kostka i co rusz wysoki krawężnik. Kierowca ciężarówki traktuje nas klaksonem i wymownie stuka się w czoło. Nasza obecność na tej drodze najwyraźniej bardzo mu przeszkadza, a przecież właśnie tędy biegnie rowerowy szlak Green Velo. No cóż. Spokojniej i ciszej robi się w Białobrzegach. Tutaj powolutku i nieśmiało wkrada się duch Green Velo, który pamiętam z poprzedniej wycieczki z Przemyśla do Łańcuta KLIK. Pierwszy postój robimy na małym ryneczku w Żołyni. Stres związany z tym, co nowe i nieznane, delikatnie już opada. Pomaga nam w tym błękitne niebo i słońce, a także swojskie kartofelki (zwane również bajaderkami), jeden z przyjemniejszych urodzinowych prezentów, jakie kiedykolwiek dostałem (dziękuję!). Gdyby nie te kartofelki, właściwie w ogóle nie pamiętałbym o tym dniu, dużo bardziej ekscytują mnie dziesiątki (setki?) kilometrów nieznanych dróg przede mną. Za Żołynią robi się jeszcze spokojniej. Lasy pojawiają się po obu stronach drogi, a sama droga zwęża się i cichnie, a wkrótce prócz szumu kół słyszymy już tylko odgłosy lasu i łapczywie wdychamy jego zapach. Zdjęć nie robimy prawie wcale - zaczarowała nas droga. Z każdą mijającą minutą czuję, jak odłączam się od codziennych, praktycznych spraw, od wykonywania zadań, myślenia o przyszłości i analizowania przeszłości. Strumień myśli płynie, ale już obok mnie. Jestem tu, oddycham aromatycznym powietrzem, słucham odgłosów lasu i nic więcej nie istnieje. Gdy patrzę na mamę i jej uśmiech, wydaje mi się, że u niej zachodzi podobny proces. Mijamy leżący na szlaku architektury drewnianej pałacyk myśliwski w Julinie, o którego niebanalnej przeszłości na pewno warto poczytać. Za jakiś czas pomarańczowe znaki prowadzą nas z asfaltu w leśną ścieżkę. Tu przy leśnym MOR-ze (podczas naprawy przebitej dętki) spotykamy rowerzystę z Bielska, który ruszył Green Velo z Rzeszowa. Po drodze minął jeszcze dwóch greenvelowiczów. Miło się jedzie z taką świadomością. Ciągle mam nadzieję na to, że Green Velo wybuchnie jeszcze jak supernova i zachęci rowerzystów do eksplorowania wschodu, a mieszkańców okolic do tworzenia dopasowanych do ich potrzeb miejsc noclegowych. Tym razem ekipa wycieczkowa jest zgodna - zdecydowanie wolimy przyrodę od najpiękniejszych nawet miast, nie odbijamy więc na nitkę Green Velo do centrum Leżajska. Przez chwilę przyglądamy się jasnym i dobrze utrzymanym murom klasztoru Bernardynów, który znajduje się tuż przy głównym szlaku. Czuć tu piniąndz - jak mawia Sławomir. Ale to nie czas na tego typu rozmyślania. Znów wskakujemy na siodełka i w drogę! Z lewej mijamy las klasztorny i na początku Przychojca odbijamy ze szlaku w prawo, na Stare Miasto. Celem jest mała wieś Ożanna, a konkretnie pole namiotowe nad tamtejszym zalewem. Klimat poprzedniego Green Velo znów do mnie wraca, gdy przejeżdżamy długaśnym mostem nad Sanem. Im bliżej jesteśmy Ożanny, tym częściej słyszę niespokojny głos w mojej głowie: czy to pole namiotowe w ogóle jeszcze istnieje? To, że wspomniano o nim w internecie, właściwie nie znaczy, że cokolwiek tam jeszcze zastaniemy! A jeśli istnieje, to czy nie będzie zatłoczone i pełne delikatnie mówiąc niezbyt kulturalnych biwakowiczów? Gdy podjeżdżamy do brzegu zalewu, leżącego tuż przy spokojnej, wiejskiej uliczce, wita nas zabita dechami budka, która chyba niegdyś była barem, kilka spróchniałych ławek i łuszcząca się farba napisu "Pole namiotowe". Po drugiej stronie drogi jest barak z napisem "recepcja" i solidną kłódką, zamykającą rozpadające się drzwi. Budynek z ubikacjami ma pourywane drzwi i wygląda jakby niedawno wybuchła tu bomba. Chyba nieco blednę. Na całe szczęście chwilę później przytomna jak zawsze mama zauważa stojące po drugiej stronie zalewu samotne przyczepy kempingowe. Skoro są przyczepy, to i namiot się zmieści. Sam widok zalewu działa zresztą pokrzepiająco. Nie przypuszczałem, że będzie tu tak ładnie. Po paru minutach mamy już wszystko, czego nam potrzeba. Jest działające pole namiotowe, mnóstwo miejsca, bo jesteśmy tu tylko my ("mogą się państwo rozbić gdziekolwiek się wam podoba!"), bardzo mili właściciele, czyste sanitariaty i położony niedaleko sklep. Słońce również ciągle dotrzymuje nam towarzystwa. Nie mogło być lepiej. Stres ulatuje gdzieś daleko, a jego pozostałości zostają zatopione w ciepłej wodzie zalewu, do której wskakuję wkrótce po rozbiciu naszego zielonego domku. Miał ktoś kiedyś lepsze urodziny? Po nocy umilanej kumkaniem żab, brzmiącym tak, jakby każda z nich miała własny megafon, wstajemy średnio wyspani, ale jeszcze bardziej głodni nowych widoków niż wczoraj. Wracamy do Przychojca, na nasz szlak. Trasa jest dziś idealna - spokojna, zielona, dość spory kawałek jedziemy przez malownicze pola. Dziś ekscytuje mnie przejazd przez Rudnik nad Sanem, polską stolicę wikliniarstwa. Klimat przed Rudnikiem budują stopniowo coraz częściej pojawiające się w przydrożnych gospodarstwach stosy wikliny, no i imponująca wiklinowa brama przy jednym z MOR-ów. Sława Rudnika jest zasługą hrabiego Ferdynanda Hompescha, z którego inicjatywy pod koniec XIX w. kilku mieszkańców Rudnika i pobliskich Kopek wysłano na naukę do szkoły koszykarstwa aż do Wiednia i potem już jakoś poszło. W Rudniku, tuż za MOR-em, witają nas dwie imponujące wiklinowe rzeźby. Nad nimi unosi się duch dumnego hrabiego. Przez kolejne ciekawe miejsce - Ulanów - stolicę polskiego flisactwa, przejeżdżamy dość nieświadomie. A to dlatego, że przed tabliczką z nazwą miejscowości zjeżdżamy na moment ze szlaku, skuszeni pobliską plażą nad Sanem. Po dwukrotnym zniesieniu ciężkich rowerów z ciężkimi sakwami i dwukrotnym wtaszczeniu ich na górę okazuje się, że plaża jest na terenie jakiegoś zakładu, a my szlak znajdujemy chwilę później. Jak się potem okazuje, na ominiętym przez nas fragmencie stoi jedna z kilku ławeczek z symbolem Green Velo, kolorowym łańcuchem (atrakcji). Taka sytuacja. Za Ulanowem szlak prowadzi nas biegnącą wzdłuż ulicy ścieżką rowerową. Długą ścieżką rowerową. W połączeniu z piekącym słońcem i brakiem cienia, przeprawa przez ten fragment kosztuje nas dużo energii. Ratuje nas dopiero wielka wiata przy sklepie gdzieś w Pysznicy czy Jastkowicach. No i oczywiście lody. Zjeżdżamy ze szlaku w Jastkowicach, bo nocujemy w agroturystyce w Pilchowie. Zmęczenie nieco daje się we znaki, ale jest niczym w porównaniu z naszą ekscytacją każdym kolejnym dniem i każdym nowym kilometrem. Jest dobrze. Następnego dnia wracamy na szlak w Zaleszanach, skracając sobie nieco drogę do Sandomierza. Obawiam się nieco ruchliwej drogi 77 przez Agatówkę, Turbię i Zbydniów, ale na całe szczęście na 90% tego odcinka jedziemy niedawno wybudowaną ścieżką rowerową, oddzieloną od jezdni pasem zieleni. W Zaleszanach okazuje się, że już tylko 13 km dzieli nas od Sandomierza. Mkniemy więc jak burza, a za nami zbiera się burza prawdziwa. Im bliżej jesteśmy Sandomierza, tym na niebie robi się gęściej od ciemnoszarych chmur. Nie ma tego złego - widziany z oddali Sandomierz pięknie prezentuje się w otoczce ciemnych chmur, oświetlany promieniami słońca, przebijającymi tę gęstą powłokę. Wisła również wygląda tego dnia niczego sobie. Zanim wjedziemy na znany z serialu "Ojciec Mateusz" sandomierski rynek, kierujemy się w stronę leżącego niedaleko kościoła św. Jakuba. Zaczyna się tu małopolska droga św. Jakuba, biegnąc się w stronę Krakowa i potem dalej, w stronę Raciborza. Z tej właśnie okazji zmieniamy dziś szlaki - Green Velo będzie nam jeszcze towarzyszyć przez kilkanaście km, potem pomarańczowe znaczki zamienimy na żółtą muszlę i żółte strzałki. Przed taką zmianą należy naładować się energią. Ruszamy w stronę jadłodajni o. Dominikanów, położonej tuż obok kościoła. Wtedy właśnie ciemne chmury postanawiają pokazać, na co je stać. Gdy mamy kilkanaście metrów do namiotowej wiaty przy budce z jedzeniem, pierwsze, duże krople spadają nam na czoło. Przyspieszamy kroku, żeby zaparkować pod dachem i wtedy rozpętuje się prawdziwe burzowe piekło. Ściana deszczu pojawia się w tej samej sekundzie, w której zdyszani wpadamy z rowerami między ławy i stoły. Dookoła robi się szaro, rozmywają się kontury. Wieje tak, że spora wiata unosi się na kilka centymetrów, a krople deszczu dostają się wszędzie, gdzie tylko chcą. To, że mieliśmy szczęście, to mało powiedziane. Duch św. Jakuba jak zwykle czuwa, ratując nas przed zmoknięciem, a jednocześnie jakże hucznie witając nas na swoim szlaku! Po niecałych dziesięciu minutach ciemne chmury gdzieś sobie odpływają, ustępując pola pełnemu słońcu. I jak tu nie wierzyć w cuda? Najedzeni i szczęśliwi, ruszamy ku pierwszej dziś muszli św. Jakuba. W 1226 roku Dominikanie przy kościele pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła założyli winnicę na Wzgórzu Świętojakubskim, aby wytwarzać wino na potrzeby liturgiczne oraz handlowe. (...) Niespełna dwanaście lat po utworzeniu winnicy, Dominikanie otrzymali od Książąt Piastowskich przywilej dotyczący sprzedaży wina gronowego w całej Europie. W ślad za Dominikanami wino zaczęli wytwarzać też inni – średniowieczny Sandomierz stał się rychło winiarską potęgą, a tutejsze wina słynne były na okolice. Podobno cenił je sobie sam Kazimierz Wielki. Kolejny przystanek to sandomierski rynek. Tutaj uzupełniamy płyny i przez kilkanaście minut cieszymy oczy pustawym o tej godzinie rynkiem. A potem co? Oczywiście wskakujemy na rowery i ruszamy na nasze ostatnie kilkanaście kilometrów z Green Velo (oczywiście podczas tej wycieczki!). Przy wyjeździe z miasta czeka na nas niespodzianka - ławeczka Green Velo. Jest bardzo solidnie i fajnie wykonana, super pomysłem są też odległości do dwóch końcowych miast na szlaku. Do Końskich mamy stąd 196 km - czyli ze dwa dni jazdy. Do Elbląga trochę dalej, bo 1698. Szlak prowadzi nas wzdłuż wału przy Wiśle, bardzo spokojną asfaltową drogą, wśród malowniczych sadów. Rozstajemy się ze szlakiem w Zawierzbiu, kierując się prosto, na Bogorię Skotnicką zielonym szlakiem rowerowym, podczas gdy Green Velo skręca w prawo, na Zajeziorze i Skotniki. Trochę mi szkoda bardzo dobrze oznaczonej trasy, dającej spokój umysłu i wolność od kontrolowania mapy. Podczas pokonywania odcinka między Łańcutem a Leżajskiem zaledwie dwa razy sprawdzałem nasze położenie względem szlaku, gdy nie byłem pewien zakrętu. Choć jesteśmy chwilowo sierotami bez szlaku - na drogę św. Jakuba wjedziemy dopiero jutro, bo dziś odbijamy w stronę noclegu - tereny dookoła nas są niesamowite. Jesteśmy w krainie sadów. Przed naszymi oczami przewijają się setki rzędów mniejszych i większych drzewek, domy pojawiają się bardzo rzadko, równie rzadko mija nas jakikolwiek pojazd. Na lewo od nas leniwie płynie Wisła. Nogi czerpią z tej niesamowitej energii i coraz mocniej naciskają na pedały, niosąc nas lekko, jakby kilka centymetrów nad ziemią. Usta same rozciągają się w uśmiechu. Po prostu żyć nie umierać. Chcemy dostać się na drugą stronę Wisły, do agroturystyki w Suchorzowie. GPS wyznacza mi trasę przez most, przez który biegnie droga ekspresowa - dla rowerów niedostępna. Następne "przejście" to prom na wysokości Baranowa Sandomierskiego. Znów odzywa się mój niespokojny wewnętrzny spiker: Czy ten prom w ogóle jeszcze istnieje? Do której kursuje? Pewnie do 18-tej i nie zdążymy... Przyspieszamy tempa i dojeżdżamy do wsi Grabina. Tam pytamy lokalnego rowerzystę o prom. Pada odpowiedź: - Kiedyś tam był prom, ale czy jeszcze kursuje? To musicie sami sprawdzić... Mój głosik już nie mówi, a wrzeszczy. Gnamy jak wariaci w stronę promu. Z oddali widzę znaczek, ale żadnych samochodów, czekających na przeprawę. Trzęsiemy się na drodze z betonowych płyt i gdy podjeżdżamy do brzegu Wisły, prom jakby nigdy nic podpływa nam pod koła. Kursuje do 20-tej, gdyby ktoś się zastanawiał. Wjeżdżamy na pokład. Gdy wraca mi wewnętrzna równowaga, zauważam tablicę informacyjną - niegdyś przeprawa ta była granicą między zaborem rosyjskim, a austro-węgierskim. Agroturystyka "Mrowisko" prowadzona przez p. Marię to bardzo miłe i spokojne miejsce. Gospodyni opowiada nam, że często odwiedzają ją rowerzyści pokonujący rowerową trasę wiśląną. O szlaku św. Jakuba też słyszała - dowiadujemy się, że chłopak z pobliskiego Baranowa Sandomierskiego jest aktualnie w trasie do Santiago de Compostela, promując przy okazji swoje rodzinne miasto. Ilość szlaków, opowieści i inspiracji jak zwykle rośnie z każdym dniem, wystarczy tylko nastroić się na odpowiednią częstotliwość i nauczyć się je dostrzegać. Po ostatnim dniu z Green Velo śpimy jak susły, wyczekując, jak jutro ugości nas na szlaku św. Jakub. Przeczytacie o tym TUTAJ.
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |