Opinii o wschodnim szlaku rowerowym Green Velo jest tyle, że się mózg przegrzewa. Zachwyt miesza się z rozczarowaniem i naszym swojskim polskim narzekactwem. Jako, że zdecydowanie należę do grona tych cieszących się, jak tylko podleczyłem kontuzję, postanowiłem wybrać się na jeden z odcinków szlaku. Wybór padł na Pogórze Karpackie. Długość szlaku Green Velo imponuje. To 1885 km rowerowej przygody we wschodniej Polsce, w miejscach często niedocenianych lub zupełnie nieodkrytych - to jest naprawdę duże coś. Nie ma się więc co dziwić, że szlak chodził mi po głowie już od poprzedniego roku, a jego mapa, wisząca na ścianie pokoju kilka razy dziennie przypominała, że wypadałoby już wyruszyć. Mimo niepokoju o pewną "nierówność" szlaku (moje doświadczenie w jeździe po górach, jak i doświadczenie dwóch pozostałych uczestniczek wycieczki, jest zerowe) wybrałem odcinek od Przemyśla do Łańcuta. A potem przez długie (za długie!) tygodnie przed wyjazdem wyobrażałem sobie Podkarpacie jako krainę niezniszczoną jeszcze przez chciwe zapędy człowieka, by poporządkować sobie świat przyrody, pełną zwierząt, gór i rzek, chat krytych strzechą, gdzie dzieci biegają na bosaka i jedzą maliny prosto z krzaczków. Bardzo naiwnie sobie myślałem, wiem. Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że się nie rozczarowałem... 1 sierpnia, poniedziałek godz. 00:15 Na dworcu w Katowicach wpadamy w kolorowy i gwarny tłum. To uczestnicy światowych dni młodzieży usiłują pociągami wrócić do swoich krajów. Na całe szczęście nie jadą podjeżdżającym na nasz peron składem "Antares". Intercity staje na wysokości zadania: wagon rowerowy na dwanaście sztuk dwukołowców (choć co, jeśli na green velo wybrałaby się grupa 30 zapaleńców?), a za szklanymi drzwiami rozmieszczone jak w autobusie miejsca dla ich posiadaczy. Siedmiogodzinna podróż mija nam w towarzystwie czwórki rowerzystów także wybierających się na Green Velo, ale na inne odcinki. Dwie dziarskie dziewczyny jadą z namiotem, argumentując, że dzięki niemu śpią, gdzie chcą. Siedzący przed nimi niemniej dziarscy chłopcy próbują (nadaremnie) przyłączyć się do ich eskapady. Szeleszczą mapki z pomarańczowym logo szlaku, potem opakowania kolejnych przekąsek, a po godzinie nie słychać już nic. Ukołysani miarowym stukotem kół zapadamy w płytki sen, przerywany komunikatami o kolejnych stacjach, podczas gdy niezmordowany "Antares" wiezie nas ku wschodniej granicy kraju. godz. 06:59 Dworzec w Przemyślu wygląda jak pałac. A jak się za chwilę okazuje, cały Przemyśl ma niesamowity klimat, tworzony przez stare kamienice, wąskie, brukowane uliczki i nierówność terenu. Nawet rynek biegnie tu pod skosem, czemu z poczciwym uśmiechem przygląda się odlany z brązu wojak Szwejk. Wielbiciele miejskich atrakcji będą mieli tu co robić. Forty obronne, stare cmentarze, zabytkowe kościoły, kamieniczki i dwa świetne punkty widokowe: na Kazimierzowskim Zamku i na Kopcu Tatarskim. Zwiedzanie urozmaica fakt, że jest stromo, a nawet bardzo stromo. Pot perli się już na czołach, ale widoki, mimo pochmurnego nieba, jak na razie wynagradzają nasze wysiłki. Do szlaku Green Velo dołączamy tuż przy głównym MOR-ze (Miejscu Obsługi Rowerzystów) w Przemyślu. Przejeżdżamy mostem nad Sanem i po chwili suniemy równą jak lustro ścieżką rowerową, przecinającą pola. Zaczyna się obiecująco. Idealnie gładki asfakt nie będzie jednak jedynym rodzajem nawierzchni po jakim przyjdzie nam jechać przez cztery najbliższe dni. Będzie szuter, piasek, różne rodzaje mostów i oczywiście znane i swojskie dziurawe drogi i dróżki. I bardzo dobrze! Przecież w przygodzie rowerowej chodzi o różnorodność i wyzwania. Nocujemy dziś w Woli Węgierskiej, wsi leżącej na naszym szlaku, ok. 35 km od Przemyśla. Przez cały ten dystans Green Velo jest oznaczone wzorowo. Pomarańczowe kwadraciki pojawiają się na każdym rozdrożu, a co jakiś czas mijamy tabliczki z odległościami do dwóch najbliższych miast. Mniej więcej co 10 km pojawia się MOR, na który składają się zazwyczaj dwie zadaszone ławy i stół, stojaki na rowery i mapa szlaku. Jeden bonusowo zawiera nawet czysty i pachnący ToiToi, co dla ludzi będących od kilku godzin w trasie stanowi prawdziwy skarb... Jedzie się świetnie. Samochodów jak na lekarstwo, a im dłużej jedziemy, tym bardziej okolica otwiera się przed nami i spomiędzy pokrytych kołderką lasów pagórków wychylają się pochyłe łąki, pola i klimatyczne chatki. Powietrze jest rześkie, pachnie drzewami i otwartą przestrzenią. Gdzieś z boku szerokim korytem leniwie płynie San. Nie wiedzieć czemu uwielbiam rzeki i mosty, a ten odcinek szlaku, biegnąc w dużej części wzdłuż Sanu, już pierwszego dnia oferuje mi aż cztery takie konstrukcje. Jest nawet taki most (na trzecim zdjęciu), na którym rowerzyści mają własny pas, a samochody jadą wahadłowo, grzecznie czekając na światłach! Deszcz nie może się zdecydować, czy zmoczyć nas na całego, czy jednak dać nam wyschnąć. Gdy już dojeżdżamy do Woli Węgierskiej postanawia jednak pod sam koniec wylać nam na głowe solidną porcję wody. Wyglądamy jak zmoknięte kury na rowerach, ale to nic. Właścicielka agroturystyki "Nad Potokiem" wita nas wschodnim akcentem, któremu przysłuchujemy się z ciekawością. Jest melodyjny i egzotyczny, bo tak różny od naszej śląskiej gwary. Rozmawiamy chwilę na tarasie domu, który dostajemy na wyłączność, bo innych gości brak. A potem, w gęstej jak smoła ciemności, jaka zapada tylko na wsi, wpadamy w długi, głęboki sen. Rowery śpią piętro niżej. 2 sierpnia, wtorek godz. 09:15 Tego dnia pogoda dobrze wie, czym nas dziś obdaruje. Słońce przejęło panowanie, a na pierwszych metrach odprowadzają nas bardzo czymś poruszane, rozgęgane na całego gęsi. To nieźle, bo przyda nam się dawka wsparcia i słonecznego optymizmu przed stromiznami i niemal 70 kilometrami, jakie na nas dziś dzielą od miejsca noclegu - wsi Kosztowa niedaleko Dynowa. Stromo robi się od razu i nie popuszcza. Pniemy się pod górę czując jak uda wyją z bólu. Ale nie słuchamy ich i ciśniemy dalej. Za każdym razem, gdy wspinamy się na szczyt, wiemy, że było warto. Pogórze za nasz wysiłek ciągle sowicie płaci widokami. A poza tym za każdym szczytem jest z górki! Tego dnia poznajemy nowy znak. Procent nachylenia szlaku. Nasz niepokój rośnie wprostproporcjonalnie do wartości liczbowej na znaku... Bardzo fajne jest to, że Green Velo nie funkcjonuje jako osobny byt, ale jego konstruktorzy uwzględnili inne szlaki rowerowe w okolicy, zaznaczając je na tabliczkach informacyjnych. Jako, że do tej pory poruszaliśmy się głównie asfaltem, mało uczęszczanymi drogami, zaskakuje nas, gdy nasza uliczka robi się węższa a potem przechodzi w leśną, szutrową drogę. Oczywiście cały czas pnie się pod górę, dodatkowo stawiając opór kamienistym podłożem. Ten fragment to jeden z krytycznych momentów całego wyjazdu, gdy zastanawiam się, jaka to romantyczna wizja kazała mi na pierwsze spotkanie z Green Velo wybrać akurat Pogórze Karpackie... W lesie niestety nie znajdujemy MORów. Ale na pocieszenie są metalowe stojaczki z logo Green Velo. Cóż, jak to mówią, lepszy rydz niż nic. Choć ze stojaczków akurat nie korzystamy - postój w tym miejscu groziłby opadnięciem z sił i całkowitym rozmemłaniem. Trudno opisać, jaką radością są pochyłe odcinki, gdy droga sama niesie rower ku rozrzuconym w dolinach chatkom, chłodny wiatr rozwiewa włosy, a bagaż, który dotąd wiozło się z mozołem nagle traci wagę, tak jak i wszelkie negatywne myśli i emocje. Nie będę więc opisywał, tylko zachęcę was, byście sami jechali i przeżyli choć jeden taki zjazd. Naprawdę warto. Tylko jeden raz tego dnia jedziemy obok bardziej ruchliwej drogi. I choć nadal nie jest nawet w połowie tak ruchliwa, jak droga na moim osiedlu, szlak wyznaczono na ścieżce rowerowej obok jezdni. San udowadnia dziś, że w pełni zasługuje na miano jednej z piękniejszych polskich rzeka. Najlepiej widać to oczywiście z... kolejnego mostu. Po drodze trafiamy na dwie cerkwie. Pierwsza, ukryta wśród drzew, ma drzwi zabite na głucho, a w środku straszy pustka. Drzwi drugiej uchylają się skrzypiąc. W środku bogactwo zdobień, morze kolorów, nieznane litery, wyślizgana od tysięcy podeszw podłoga i zapach setek lat modlitw. Mam nadzieję, że wysłuchanych. Najtrudniejszy podjazd czeka na nas przed wsią Połanki. Mordujemy się strasznie, bywa, że schodzimy z rowerów i pchamy, patrząc w ziemię i czując, jak serca biją nam co najmniej pięć razy szybciej niż zwykle. Ale za to jaka to radość i satysfakcja! W Dąbrówce Starzeńskiej oglądamy Zespół Pałacowo-Parkowy, była siedziba Hrabiów Starzeńskich. Choć tak naprawdę w obecnym stanie fizycznych zdecydowanie bardziej interesują nas ławeczki w pobliskim MOR-ze... Zbliżamy się do pierwszego tego dnia miasta - do Dynowa. A tam, zanim wjedziemy pomiędzy domy i ruchliwe ulice, czeka nas zaskoczenie: plaża nad Sanem. Rzeka jest tu szeroka jak małe jeziorko, z nieba leje się żar, więc niewiele myśląc wskakuję w jej chłodny nurt. Zdecydowanie polecam! Dynów zapamiętam jako małe miasteczko z urokliwym rynkiem i niewielką ilością ludzi na ulicach. Oprócz nas widzieliśmy tylko jednego rowerzystę. Ciekawe, czy jechał Green Velo? A no tak. Zapamiętam jeszcze pizzę w największym rozmiarze, o 50 cm średnicy z wieloma dodatkami, którą w trzy osoby najedliśmy się wyśmienicie (zostało nawet trochę na kolejny dzień), a która kosztowała tu tylko 29 zł. Ceny zaskakują nas na plus. Czyżby to zasługa nieprzyzwyczajonego jeszcze do dojenia turystów wschodu czy po prostu Dynowa, który nie szczyci się w przewodnikach żadną atrakcją (co oczywiście nie ujmuje mu uroku)? Zjeżdżamy jakieś 7 km ze szlaku, żeby przed 19.00 dotrzeć wreszcie do miejsca dzisiejszego noclegu. We wsi Kosztowa dostajemy klucze na najpiękniejszego domku, w jakim kiedykolwiek spałem. Teoretycznie mogę być nieobiektywny, bo w nogach mam 75 km i to po bardzo nierównym podłożu, ale na dowód przedstawiam to oto zdjęcie. Po pogawędkach na tarasie (domek ma taras, chuśtawkę i zadaszony grill!) zapadamy w mocny i zasłużony sen. Czekają na nas jeszcze dwa dni na Green Velo, które opiszę w drugiej kolejnej części postu. Dla zainteresowanych dokładnym przebiegiem trasy link do interaktywnej mapki Green Velo: KLIKNIJ
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |