Gdy czytam relacje z większych i małych podróży na innych blogach, często mam wrażenie, że autorzy to ludzie z marmuru. Nie wahają się przed wyborem trasy, nie męczą ich długie kilometry jazdy czy marszu, podróż to ich żywioł, a z niepotrzebnymi emocjami radzą sobie w trymiga. U mnie nie zawsze tak to wygląda. Zdarzają się dni, które po prostu nie są przeznaczone na długie podróże, albo raczej, kiedy ja im nie jestem przeznaczony. Tak właśnie było w poniedziałek 4 lipca 2016 roku. Choć pokonałem wówczas na rowerze jedną z dłuższych jednodniowych tras tego roku, tym, na co najbardziej czekałem był powrót do domu. ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------ Plan wygląda tak: mam pięć dni wolnego, więc biorę śpiwór, karimatę, do plecaka wrzucam nieco jedzenia i kasy, wsiadam na rower i ruszam w stronę Opola, a potem trzymam się Drogi św. Jakuba, jadę, dopóki starczy sił, a w przerwach śpię na polach lub łąkach. Plan jest niczego sobie, zakłada dużą swobodę i solidną dawkę nieplanowanych przeżyć. Wyruszam więc pełen zapału. Do Bytomia dojeżdżam nowym skrótem, który ścieżką przez Żabie Doły prowadzi mnie aż do centrum. Nie robię przerw, a co za tym idzie - żadnych zdjęć. Energii dodaje mi świadomość odległego celu, jakim jest położony 14 za Opolem Dobrzeń Wielki, na którym skończyłem miesiąc wcześniej swoją wędrówkę Drogą św. Jakuba. Można o tym przeczytać TUTAJ. Z centrum Bytomia uciekam drogą nr 11, z której skręcam w drogę na Ptakowice. Znam te okolice, bo człapałem tędy pieszo Drogą św. Jakuba z Tarnowskich Gór do Toszka. Przeczytacie o tym TUTAJ. Od Ptakowic trzymam się szlaku Jakuba, ciesząc się, że już nie muszę spoglądać na mapę. Po Ptakowicach wjeżdżam do Zbrosławic, gdzie robię zdjęcia tablic z przebiegiem szlaku św. Jakuba. Choć już raz tu byłem, zwyczajnie je przegapiłem. Przy okazji cykam też fotkę kościoła, którą mam zamiar dołączyć do napisanej już relacji ze szlaku Jakuba, coby żaden zbłąkany pielgrzym nie przegapił go, tak jak ja (pielgrzym od siedmiu boleści ;)) to zrobiłem. Zdarzają mi się takie "nieogarnięcia" nieustannie, ale nauczyłem się nimi nie przejmować. Bo w końcu co jest ważniejsze, skrupulatna relacja z podróży, czy radość z niej? Taką samą "zagubioną" tablicę z opisem szlaku znajduję w Zacharzowicach. Tu radość jest podwójna, bo w ogóle się tu jej nie spodziewałem. Do zabytkowego XVI-wiecznego drewnianego kościoła św. Wawrzyńca zbaczam bez żadnych skojarzeń ze szlakiem Jakuba, a z czystej ciekawości. To samo dzieje się w Toszku. Jakimś cudem byłem tu już dwa razy, ale tablicę odkrywam dopiero dziś. Tak jakby ta przejażdżka miała na celu uzupełnienie luk z poprzednich pieszych tras. Fajnie! Na Toszeckim rynku wreszcie na chwilę zsiadam z siodełka. Zjadam parę bułek i patrzę na ludzi spieszących do swoich spraw. Patrzę ze swojej ulubionej perspektywy, kogoś "odklejonego" od codzienności. Można powiedzieć, że jestem prawie w połowie drogi, co w połączeniu z faktem, że jest po 11:00 daje mi całkiem duże szanse na dotarcie do celu przed zmrokiem. Zwalniam więc nieco. Cieszę się trasą. Mam czas na zauważanie szczegółów i próby oddania tego co widzę na zdjęciach. A że jadę szlakiem związanym ze świętym Jakubem, większość mijanych na szlaku budynków to kościoły, taki już los pielgrzyma... ;) Docieram do uroczego miejsca za Sieroniowicami, gdzie poprzednim razem, gdy wędrowałem tędy pieszo, też zrobiłem sobie przerwę. Siadam między iglastymi drzewami i mój wzrok pada na upstrzone czerwonymi punkcikami krzaki. To maliny - całe mnóstwo malin! Próbuję rozsądnie nazbierać ich do siatki na później, ale większość od razu wędruje w moim żołądku, takie są pyszne! I wtedy właśnie, kiedy siedzę w pięknym miejscu, zajadam przepyszne maliny, mam przed sobą świetną, znaną trasę i parę dni wolnego uświadamiam sobie, że coś jest inaczej niż zwykle. Od rana udawałem, że tego nie czuję, ale teraz to uczucie postanowiło zaskarbić sobie całą moją uwagę. To jakby sznurek, którym jestem związny gdzieś w okolicy płuc i który napina się z każdym kolejnym kilometrem, z którym oddalam się od domu. Uznaję to za obawę przed nieznanym, wsiadam na rower i jadę dalej. Może z nieco mniejszym impetem i nie takim jak wcześniej beztroskim uśmiechem, ale jadę. Mijam wioski i wioseczki, które już widziałem, ale dziś znów odkrywam na nowo, nowego dnia, pod nieco innym niebem. Znajduję kolejny znak szlaku Jakuba, który jakimś cudem poprzednio przegapiłem: W miarę jak czas upływa, coś dziwnego dzieje się z moją uwagą. Nie umiem, tak jak zazwyczaj, poświęcać jej całej na to, co dookoła mnie. Moje myśli ciągle gdzieś uciekają, nie pozwalając na 100% cieszyć się niebem, powietrzem i pustymi drogami. Warunki na zewnątrz mnie są wymarzone na beztroską tułaczkę, ale coś w środku mnie ewidentnie czuje się tu nie na miejscu. Dziwne to bardzo i nieznane uczucie, ale jadę dalej, licząc na to, że zwyczajnie minie. Gdy dojeżdżam do wsi Olszowa, budzi się we mnie jakaś cząstka znajomej ekscytacji - jeszcze tu nie byłem. Jednak we wsi Dolna wiem już, że to dziwne uczucie bycia nie na miejscu nie minie. Sznurek napina się już coraz mocniej, sprawiając, że nogi nie naciskają na pedały tak jak wcześniej. Siadam na ławce na skwerku w środku wsi i przyglądam się komarowi, który przysiadł na chwilę na rowerowej lampce. Zapadam w dziwny stan otumanienia. Jakby świat był za szklaną szybą, a wrażenia, jakie zazwyczaj ze sobą niosą nowe widoki, dziś były dla mnie niedostępne. To dziwna i nowa decyzja, ale decyduję się wracać do domu. Sznurek najpierw przestaje uciskać, a potem znika. Znów się uśmiecham, bo czuję, że zrobiłem to, co trzeba, choć nie mam żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla tej decyzji. Nogi znów mają całe mnóstwo energii, mimo, że za mną już jakieś 75 km. Zaczynam na nowo cieszyć się słońcem i przestrzenią. Robię mnóstwo zdjęć. Podoba mi się nawet jazda drogą nr 94, którą jadę od Toszka, aż do samych Siemianowic. Gdzieś w połowie drogi nabieram tyle pozytywnej energii, że przechodzi mi przez myśl nawet nocleg na jednym z pól, ale wtedy znów wraca to przekonanie, że powinienem wracać do domu. Wracam więc, pedałując z niekończącą się siłą, mimo, że licznik dawno już przekroczył setkę. Uśmiecham się do zachodzącego słońca i mam wrażenie, że ono mi ten uśmiech odwzajemia. Przyglądam się nocnemu życiu Bytomia, które zaskakuje mnie swoją intensywnością. Chłonę nocne letnie powietrze i nie żałuję ani minuty z mijającego właśnie dnia. W domu myślę sobie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z trasy 90-kilometrowej zrobiło się 143 km, a więc okazuje się, że jestem w całkiem niezłej jak na siebie kondycji. Nacieszyłem się przestrzenią i widokami, wygrzałem się w słońcu i dałem nieco w kość swoim mięśniom - same dobroci. Tak jak pisałem na początku, plan kilkudniowej podróży był niczego sobie. Tyle tylko, że nie na ten dzień. Intuicja powiedziała mi, że mam jechać do domu. Siedzieć w swoim mieście. A kogo, jak kogo, ale swojej intuicji nie umiem nie słuchać. Dla zainteresowanych trasą: Dojazd do wsi Dolna wygląda tak: KLIK, a z powrotem wracam po swoich śladach aż do Toszka, a potem trzymam się drogi 94, jadąc przez Paczynę, Pyskowice, Wieszowę, Bytom, aż do Siemianowic Śląskich.
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |