Rzeka Warta w Załęczańskim Parku Krajobrazowym zatacza wielki łuk, więc i ja tego dnia zatoczyłem swój wielki, 130-kilometrowy łuk, którego 1/3 przypadła na nocną jazdę, w ciemności rozświetlanej światłami wsi i ciszy przerywanej wieczornymi śpiewami wiernych. Trasa, wyznaczona naprędce dzień wcześniej, biegła od Lublińca, przez Park Krajobrazowy lasy nad Górną Liswartą, potem przez Krzepice pieszym szlakiem Rezerwatów Przyrody aż do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego, by odwiedzić kilka jaskiń w tamtejszych rezerwatach geologicznych i przywitać się z Wartą. Do domu wracałem przez Działoszyn i Ostrowy nad Okszą, by wsiąść do nocnego pociągu w Częstochowie i nad ranem paść jak nieżywy, z radosną świadomością, że doszedłem do takiego punktu, w którym świętuję tak, jak lubię najbardziej. Zakurzony plan i stłuczone lewe kolano Za każdym razem, gdy patrzałem na mapę okolic rzeki Liswarty wiszącą na mojej ścianie, zielona plama Załęczańskiego Parku Kraobrazowego i przecinająca ją niebieska wstążka Warty nie dawały mi spokoju. I tak już od prawie dwóch lat. W środę usiadłem do planowania wypadu na wielką sobotę i po krótkim przeglądzie mapy postanowiłem wreszcie dać temu zakurzonemu nieco planowi szansę. I wtedy właśnie, gdy już zdążyłem się z tej decyzji ucieszyć, przechodząc z pokoju do przedpokoju z impetem stłukłem sobie lewe kolano. O stolik, co zawsze stał w innym miejscu, a tym razem wystawał krawędzią idealnie tak, by wbić się między rzepkę a całą resztę kości, powodując ostry, piekący ból, który dał znać o sobie kolejnego dnia, rosnąc w siłę, gdy tylko chciałem dynamiczniej ruszyć lewą nogą. W takiej sytuacji niełatwo planować ponad 70-kilometrową trasę rowerową. Wydaje się to w sumie dość naiwne. Ja jednak, jako że wiara w dobre zakończenia zaczyna być moim drugim imieniem, jakby nigdy nic wyrysowałem swoją mapkę, przygotowałem ciuchy, prowiant i sprawdziłem godzinę odjazdu pociągu do Lublińca. W piątek kolano nadal pobolewało, dając o sobie co jakiś czas znać kłuciem i pieczeniem. Podczas jazdy rowerem do pracy odzywało się kilka razy, przypominając, że nie jest do końca sprawne. W piątek wieczorem ciągle nie wiedziałem co robić. Załęczański Park spoglądał na mnie z mapy i kusił, kolano jednak co jakiś czas uświadamiało mi, jakie jest moje położenie. W sobotę rano wyłączyłem myślenie i jak automat pojechałem w stronę dworca w Chorzowie Starym. No i jakoś poszło. 15 kwietnia, (podobno większa niż inne) sobota godz. 08:26 Pociąg zjawia się na peronie o czasie. Przedział rowerowy wita mnie pustką i przestrzenią, zza okien straszy zasnute gęstą szarością niebo. Nie boję się tej szarości, bo gdzieś tam w środku naiwnie wierzę, że będzie dobrze. Nie licząc wizyty pani konduktor jadę sobie sam. W pociągu jest pustawo i cicho. Podoba mi się. W mieście rzadko kiedy można doświadczyć takiego spokoju, graniczącego z uśpieniem. Krajobraz górnośląskich miast powoli ustępuje miejsca świerklanieckim lasom. Grupa dorodnych, brązowych saren przygląda mi się zza drzew, gdy pociąg mknie po nasypie przecinającym ich zielone królestwo. Gdy widzę ogrom tych lasów, mam gęsią skórkę. Coś pięknego. Po nieco ponad godzinie spokojnej podróży wysiadam w Lublińcu. Tu też cicho i pustawo. Rynek zostawiam sobie na inną okazję i od razu ruszam ścieżką rowerową wzdłuż ul. Częstochowskiej, za parę chwil odbijając w niebieską trasę rowerową nr 17, w stronę Kochcic. W niepozornych Kochcicach wyłania się przede mną bogato zdobiona brama parkowa, za którą kryje się równie imponujący gmach. Tablica z zakazem fotografowania sprawia, że chowam telefon z powrotem do kieszeni. Użyję więc zdjęcia z wikipedii. To neobarokowy pałac Ludwika Karola von Ballestrema, którego ojciec - Franciszek - nabył ziemię Lubliniecką na przełomie XIX i XX wieku, by podarować ją swemu synowi. Karol polecił wybudować pałac z imponującym parkiem - od północy stworzono go na styl angielski (od którego strony wszedłem), z dwoma zarybionymi stawami, od południa w parku królował styl francuski. Dzisiaj znajduje się tu siedziba Wojewódzkiego Ośrodka Rehabilitacji, a nadal park utrzymany jest w bardzo dobrym stanie, za co Ośrodek otrzymał w 1992 roku Złoty Medal Ministra Kultury i Sztuki. Czuję, że seria niespodziewanych przydrożnych atrakcji została tym samym rozpoczęta. Za Kochcicami krajobraz zmienia się w ten, który znam ze liswarciańskiego szlaku rowerowego. Widoczna w oddali ściana lasu to granica Parku Krajobrazowego Lasy nad Górną Liswartą. Jadę przez Pawełki, drogą między stawami. To tu pierwszy raz przystaję, by chłonąć ciszę. Nieruchomej wodzie jest wszystko jedno, czy mamy większą niż inne sobotę czy jakikolwiek inny dzień. Trwa niewzruszona, tak jak zawsze, odbijając niebo i wyznaczając linię lokalnego horyzontu. Następną wsią na trasie jest Zborowskie. Tutaj gubię się na chwilę, ale w całkiem miłych okolicznościach, bo szukając tabliczki z nazwą ulicy znajduję wiekowy kamień wyznaczający odległość. Obok mnie dawno nie przejechał już żaden samochód, ani nie przeszedł żaden człowiek. Pola falują na coraz mocniejszym wietrze i, co najpiękniejsze, spoza chmur coraz śmielej wygląda słońce! Z widocznego powyżej lasu wyjeżdżam w Kamińsku. Tam pierwszy raz tego dnia spotykam się z Liswartą. Dane nam będzie jeszcze pozdrowić się kilka razy, ale to pierwsze spotkanie zawsze jest najbardziej ekscytujące. Znów jestem na jej brzegu, już po raz piąty! W Kamińsku trafiam też na niebieski Liswarciański Szlak Rowerowy. Moja trasa pokrywa się z nim przez kilka minut. Szlak wiedze na Ługi-Radły i Stany, ja kieruję się na Bór Zajaciński i Wrzosy, kóre odwiedzam pierwszy raz. Potem jest las, z którego jakimś cudem wyjeżdżam tam, gdzie planowałem, czyli w Jaciskach, z których jadę do wsi Panki. Byłem tu wcześniej, ale w zdecydowanie bardziej deszczowych okolicznościach, więc nie zdążyłem przyjrzeć się okolicy centrum. Dziś znajduję tablicę o związanej z hutnictwem historii wsi, która nie powinny być zaskoczeniem dla kogoś, kto zna herb gminy Panki. Jest 12:37. Siadam na ławce z widokiem na jezioro i zjadam pierwsze tego dnia kanapki. Zastanawiam się nad historią tego miejsca. Panki leżą w Częstochowskim Obszarze Rudonośnym. Chłonąc spokój tego miejsca z trudem wyobrażam sobie działającą tu w okresie staropolskim i w XIX wieku hutę, która była jedną z największych w kraju. Co ciekawe, to tutaj w pierwsze połowie XVII wieku odlano działa dla klasztoru Jasnogórskiego. (w tym momencie nie mam jeszcze pojęcia, że klasztor ten stanie mi się w niedalekiej przyszłości bliższy niż przypuszczałem. I nie mam tu na myśli religijnych uniesień, a bliskość raczej dosłowną. Ale nie uprzedzajmy faktów...). Trochę później, bo w latach 1927-1928 roku działała tu kopalnia odkrywkowa rud żelaza "Krystyna". Ciekawe, czy ostały się tutaj jakieś kamienne słupki pól górniczych tej kopalni? Moje rozmyślania przerywa jakiś głos: - O, widzę rowerzysta! Ja też jeżdżę. Mogę się przysiąść? Pogadamy sobie. To młody chłopak, na oko 25-letni, z małą córeczką, która na czterokołowym rowerku kręci kółka na pobliskim chodniku. Gadamy o liswarciańskim szlaku rowerowym i moim dzisiejszym celu - Załęczańskim Parku Krajobrazowym, w którym mój rozmówca był z kolegą kilka lat wcześniej. Wymieniamy uwagi na tematy techniczne, dzielimy się wrażeniami z tras. Czas płynie gdzieś obok, jest nieważny. Jestem pośrodku miejsca, którego nie znam, rozmawiam z kimś, kogo poznałem przed chwilą. Wszystko, co robię, ma posmak nowości i nieznanego. Wydaje mi się, że dlatego właśnie lubię przemieszczanie się na rowerze - jego specyfika, tempo, pozwala na takie właśnie niezapowiedziane wydarzenia, na które samochód jest za szybki, a chód czasem zbyt wolny, bo piechur nie zdąży jednego dnia być w tylu miejscach naraz. Pokrzepiony śniadaniem i rozmową, ruszam najkrótszą drogą do Krzepic. Tu, niedaleko rynku, znajduję niebieski pieszy Szlak Rezerwatów Przyrody, który zaprowadzi mnie aż do celu, położonych w Załęczańskim Parku Krajobrazowym Bobrownik i brzegu Warty. Zanim nim ruszę, muszę tu jeszcze coś załatwić. Gdy byłem tu w tamtym roku w sierpniu, znalazłem tabliczkę odległościową z Jurajską Drogą św. Jakuba. Tym razem doczytałem, że tuż obok jest kościół św. Jakuba, a pod tego typu kościołami zazwyczaj znajdują się większe tablice, opisujące ideę pielgrzymowania Camino. Podjeżdżam pod świątynię i znajduję ją - tablicę opisującą odnogę szlaku, o której jeszcze nie słyszałem - jest to tzw. Krzepickie Camino. Na mapie droga ta nazywa się Jurajską Drogą św. Jakuba i jest drogą dopiero projektowaną. Moim zdaniem to świetny pomysł, by przez tutejsze malownicze tereny poprowadzić tę pieszą trasę. Pobiegnie ona w kierunku odległej o 11 km Przystajni, potem do położonego 41 km stąd Dobrodzienia, a następnie w stronę Góry św. Anny, gdzie biegnie inna droga św. Jakuba - Via Regia. Krzepicki XIV-wieczny kościół św. Jakuba i jego wrota prezentują się tak: Z Krzepic ruszam na Zbrojewsko, gdzie mój szlak rezerwatów przyrody i liswarciański szlak rowerowy biegną przez kilka kilometrów razem. To także miejsce mojego drugiego dziś spotkania ze zdecydowanie szerszą teraz Liswartą. Za Zbrojewskiem omijam Danków, od razu kierując się na Lipie - zbaczam więc na chwilę ze szlaku rezerwatów przyrody i zamiast leśnych dróg wybierając asfalt. Gdy drogi są tak puste i ciche, a sił do szybkiej jazdy jest spory zapas, nietrudno o taki wybór... W Lipiu dopadam jeszcze czynnych "Delikatesów Centrum", zaopatrując się w 1,5 litra wody mineralnej i paczkę wafelków. A potem skręcam w ul. Wiśniową, na której asfalt urywa się i przechodzi w szeroką, polną, piaszczystą drogę wśród falujących pól. Wiatr znów pokazuje, co potrafi, ale jak dotąd na niebie ciągle dominuje kolor niebieski. Nie jest źle, a nawet jest bardzo dobrze, gdy przypomnę sobie, jakie poprzedniego dnia oglądałem prognozy. Staram się zresztą zbyt mocno nie wybiegać myślami w przyszłość, a zamiast tego skupiać się na tym, co jest teraz. Grząski piasek, przyjemne zmęczenie mięśni nóg, rześkie powietrze płynące sponad pól i spomiędzy leśnych drzew. Po co więcej? Słowo o oznakowaniu szlaku rezerwatów przyrody, którego grzecznie się teraz trzymam: jest różnie. Są miejsca, gdzie niebieska kreska znajduje się na co trzeciej latarni, a są takie, gdzie przez kilkaset metrów nie ma nic. Są też znaki, których czas nie oszczędzał i by je znaleźć, należy mocno wysilić wzrok, jak np. ten: Ale za to po paruset metrach od miejsca widocznego powyżej, w Chałkowie, szlak zaskakuje mnie wiekową tabliczką odległościową! Z tego, co udało mi się zauważyć na moich włóczęgach, takie tabliczki, szczególnie tak stare, to prawdziwa rzadkość. Być może ta przetrwała dlatego, że umieszczono ją tak wysoko? Jestem na 66 kilometrze szlaku, kóry ma niecałe 102 kilometry długości, a zaczyna się w mieście Blachownia pod Częstochową. Myślę, że jest on całkiem ciekawą propozycją na 3-4 dniową wycieczkę dla miłośników przyrody. Ośmielony tabliczką i oznakowaniem na kilku pierwszych drzewach wjeżdżam w spory teren leśny. Niecałe 30 minut później dojeżdżam do pierwszego na mojej trasie rezerwatu przyrody "Szachownica". Proglacjalna (utworzona przez wody topniejącego lodowca) jaskinia Szachownica trwała sobie spokojnie pod ziemią przez setki, a może i tysiące lat, dopóki ludzie nie eksploatujący w tym miejscu kamienia nie odsłonili wejścia do jej niesamowitego, podziemnego królestwa, którego korytarze ciągną się przez niemal 1000 metrów. Nazwa Szachownica wzięła się od faktu, iż jej korytarze przecinają się często pod kątem prostym. Rezerwat powstał dla ochrony wyjątkowych mieszkańców jaskini - masowo zimujących tu nietoperzy wielu gatunków. Przy drugim wejściu do jaskini, na które trafiam kilka minut później na wielkich głazach umieszczono tabliczki z informacjami o poszczególnych gatunkach tych zwierząt. Moim faworytem, jeśli chodzi o wizerunek, jest zdecydowanie Nocek Duży, największy nietoperz żyjący w Polsce, prywatnie szeroko uśmiechnięty gość: Następny odcinek prowadzi przez lasy. Ciche, bezludne lasy z wysokomi drzewami, które przywodzą mi na myśl Puszczę Notecką, miejsce, w którym poczułem, jak przytłacza mnie ogrom przyrody. Pięknie tu. Najbardziej podoba mi się miejsce, w którym ściana lasu "otwiera się" i przechodzi w ogromne pole, a potem łąkę. Szlak jest tu bardzo dobrze oznakowany. Dojeżdżam do miejsca, w którym szlak przecina drogę nr 42. Na policzkach czuję pierwsze zimne krople. Deszcz rozkręca się w niesamowitym tempie. Po paru chwilach leje jak z cebra, a ja chronię się na stojącym tu jak na zamówienie przystanku. Umawiam się sam ze sobą, że czekam 30 minut, jeśli nie przestanie lać, wracam drogą 42 w kierunku Parzymiechów, a potem stacji PKP w Jaworznie koło Wielunia. Gdy po 30 minutach ubrany w cały nieprzemakalny zestaw wskakuję na rower i ruszam, deszcz urywa się, jakby ktoś nacisnął guzik STOP. Obracam się za siebie i patrzę w niebo. Zawracam. Jadę do następnego rezerwatu. Wspinam się na Górę Zelce, która jest wapiennym ostańcem jurajskim i to tę właśnie formację chroni rezerwat geologiczny Węże. Góra wznosi się 45 metrów ponad krawędź doliny Warty. Jestem coraz bliżej mojego dzisiejszego celu... Miłośnicy jaskiń mają tu w czym wybierać. Znajdują się tu: Jaskinia Niespodzianka, Zanokcica, Stalagmitowa, Za Kratą, Dwuwylotowa, Draba, Mała, Profesora Samsonowicza. Do zwiedzania przystosowane są niestety tylko dwie z nich: Stalagmitowa i Za Kratą. Ja skupiam się głównie na drewnianej wiacie, która wydaje mi się idealnym miejscem na nocleg. Niestety wystarczy rzut oka do środka, żeby zmienić zdanie - znajduje się tam zakratowany, pionowy wlot do jaskini. Coś mi się wydaje, że nie zasnąłbym w takim towarzystwie. Szlak prowadzi mnie dość stromym zjazdem w dolinę Warty. Niebieski szlak łączy się tu z czerwonym - Szlakiem Jury Wieluńskiej, biegnącym wzdłuż koryta Warty. Po parunastu minutach jazdy lasem, a potem ulicą, dojeżdżam do mostu. A pod mostem, jak to pod mostem - płynie rzeka. Warta! Jej szerokie, spokojne koryto robi na mnie duże wrażenie. Mimo przeciwieńst w postaci bólu kolana i paskudnej pogody siedzę sobie nad Wartą i cieszę z przebytej trasy. Kolano boli tylko czasem, właściwie wydaje mi się, że coraz mniej. Deszcz znów zaczyna kropić, ale nie jest w stanie przyćmić mojej euforii. Jestem nad Wartą! Podobają mi się też dwie drewniane wiaty przy jej brzegu, które wydają mi się niezłym miejscem na drzemkę... I właściwie tutaj powinienem skończyć swoją opowieść. Dotarłem do celu - przywitałem się z Wartą w Bobrownikach, w Załęczańskim Parku Krajobrazowym. Ale po chwili zdaję sobie sprawę, że jest dopiero 17:20. Dzień jest jeszcze młody, a ja mam jeszcze nieco siły. Przede mną rozciągają się kolejne miejsca, których nie znam. Widzę drogę, która biegnie tam, gdzie jeszcze nie byłem. Rozkładam mapę. Zerkam na południowy wschód. Marszczę czoło. Częstochowa - tam jeszcze nie byłem. Stamtąd, w razie awarii pogodowej, na pewno będę mieć więcej pociągów do domu, niż z Krzepic czy Lublińca. Decyzja jest szybka, bo i nad czym się tu zastanawiać. Jadę w kierunku Działoszyna, a potem na Częstochowę! Przed kościołem niedaleko rynku w Działoszynie wielkie poruszenie. W końcu to wielka sobota. Mijam poruszenie i rzucam okiem na rynek. Mój wzrok wędruje od razu w kierunku ronda i tabliczki z napisem Częstochowa. Tryb "wędrowanie" został aktywowany. Trzeba jechać dalej. Z Działoszyna wyjeżdżam drogą wojewódzką 491. Przy kolejnym moście schodzę nad Wartę. Żegnam się z krainą Wielkiego Łuku Warty, którą na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę i lepiej poznam. Trzymam się drogi 491. Na wysokości wsi Zalesiaki łapie mnie deszcz i znów jak na zamówienie, wyrasta przede mną przystanek. Siedzę jakieś 15 minut, czekając aż wiatr przegoni deszczowe chmury. Patrzę sobie na słabnący ruch samochodów i iglasty młodnik po drugiej stronie drogi. Robi się szarawo, a moje w moich mięśniach osadza się ciężka ospałość. W końcu deszcz ustaje. Młodnik kusi miękkim, iglastym podłożem i odosobnieniem. Samochodów jak na lekarstwo, wokół żadnych domów, jedynie ten mój przystanek, a za nim jakiś zakład z ciemnymi oknami. Idealne miejsce, by natura ofiarowała mi kilka godzin snu. Gdy wchodzę między młode iglaki, dostrzegam stos pozcinanych gałęzi, idealnych, by zasłonić moje legowisko od strony drogi. Buduje prymitywny szałas, dzięki któremu z drogi nie widać ani mnie, ani rowera. Rozkładam swoje skromne posłanie składające się z karimaty i śpiwora i z ulgą rozciągam zmęczone mięśnie nóg. Leżę. Powieki ciążą coraz bardziej, samochodów nie słychać już prawie wcale. Igły szumią nad głową z każdym podmuchem wiatru. Jest miękko i ciepło. Prawie idealnie. Do momentu, w którym pierwsza kropla nie spada mi na nos. Po niej lecą kolejne, coraz większe. Po paru chwilach leje na całego. Wyrywam się z odrętwienia i w ekspresowym tempie pakuję manatki - przemoknięty prawie zupełnie śpiwór i karimatę. Znów zakładam swój zestaw przeciwdeszczowy i taszczę rower na mokry asfalt drogi 491. Wyłączam myślenie, bo nie za wiele mi teraz pomoże. Włączam za to nogi w trybie awaryjnym, na ostatnich procentach baterii. Liczę na to, że się rozkręcą. Nawet nie wiem kiedy województwo łódzkie zmienia się w śląskie. Czołówką oświetlam skrawek asfaltu przed sobą, by nie wpadać w pełne deszczówki koleiny. Na szczęście na drodze jestem prawie sam. Zatrzymuję się na wysokości Popowa. Moją uwagę przyciąga zielona kropka - początek rowerowego Szlaku Opatówki - "bratniego" szlaku Liswarciańskiego Szlaku Rowerowego i czerwonego Szlaku Pankówki. Jest 21:45, jestem już "nieco" zmęczony, a wszechobecna ciemność i jej monotonia nie dodają energii. Znaleziony przypadkiem początek Szlaku Opatówki bardzo podnosi mi morale. Zjeżdżam z drogi 491, kierując się na Władysławów i Ostrowy nad Okszą. Nawigacja mówi mi, że tak jest najkrócej. Dostaję ataku śmiechu, gdy wśród kompletnej pustki i ciemności pochylam się nad telefonem i słabym głosem wypowiadam do niego zaklęcie, które brzmi: Częstochowa dworzec PKP. Drogi, w które wjeżdżam, są nieoświetlone. Z ciemności po obu stronach drogi wyłania się gęsta, nieprzenikniona ściana lasu. Samochodów brak. Są za to zwierzęta - widzę ich świecące oczy, gdy co jakiś czas kieruję świało czołówki na bok. Co ciekawe, oczy patrzą na mnie także z samej jezdni. I w odróżnieniu od tych białych i żółtych z lasu te błyszczą na zielono! Zatrzymuję się i sprawdzam, do kogo należą. Patrzy na mnie żaba. Akurat tarabani się na drugą stronę ulicy. Mijam ją szerokim łukiem, tak jak i 347 jej koleżanek na kolejnych kilometrach. W ciemności czuję się niezbyt pewnie, jadę więc najszybciej jak umiem, odpoczywając w każdej kolejnej wsi, gdzie drogę oświetlają światła latarni. Mam wrażenie, jakby cały świat poszedł spać, a tylko ja zostałem świadomy, szumem kół rozrywając ciszę. W jednej z wiosek cisza przechodzi w ledwo słyszalny w oddali głos. Wjeżdżam w uliczkę pełną zaparkowanych samochodów, które należą chyba do wszystkich mieszkańców wsi. Głos rośnie w siłę i śpiewa: Idźcie w pokoju Chrystusa. Tłum z zapałem odpowiada swoją kwestię. Ta msza pośrodku niczego, w leżącej wśród lasów wiosce, rozżarzony światłami kościół pośród ciemności - to moment, który zapamiętam na długo. Nie mam jednak czasu na bierne chłonięcie klimatu. Gdy tylko uświadamiam się, że msza zaraz się skończy, a wierni wsiąda w swoje pojazdy i ruszą do domów, mocniej naciskam na pedały, by uciec przed niespodziewanym ruchem ulicznym. Ostatni ciemny odcinek pośród lasu ma prawie 6 km. Jestem pewien, że pobijam tu swój rekord prędkości. Wyjeżdżam w Nowej Wsi, w której ratuje mnie solidny murowany przystanek. Uwielbiam takie wiejskie przystanki - dają schronienie przed deszczem i zimnem, mają solidne, szerokie ławeczki, na których można rozłożyć przemoknięte ciuchy. Korzystam z tego komfortu, zakładając na siebie kolejne ciepłe warstwy i ciepłe rękawiczki. Noc robi się coraz chłodniejsza. Od Nowej Wsi kolejne wioski są do siebie szczelnie przyklejone, bez leśnych odcinków, za którymi nie tęsknię ani trochę. Mijam Czarny Las i Antoniów. 24 minuty po północy widzę tablicę z cudownym napisem: Trochę nie wierzę, że tu jestem. Dochodzi to do mnie dopiero, gdy nad dachami kamienic w centrum miasta dostrzegam wieżę Jasnej Góry. Klasztoru, dla którego działa wyprodukowała huta w Pankach. Przed dworcem jestem o 01:06. Następny pociąg mam o 4:46. Choć poczekalnia kusi tym, że jest sucha i ciepła, wiem, że muszę coś wymyślić, by jakoś zabić ponad trzy godziny oczekiwania. Choć mózg działa coraz słabiej, przypominam sobie o szlaku prowadzącym z Częstochowy do Piekar Śląskich - odnogi drogi św. Jakuba. No w końcu to Częstochowa, tutaj ten szlak powinien być upamiętniony jakąś solidną tablicą. Ciesząc się jak dziecko z kolejnej tablicy w mojej kolekcji, ruszam w kierunku kościoła św. Jakuba, a potem, jakżeby inaczej - na Jasną Górę! Kościół św. Jakuba obchodzę z każdej strony. Choć według mapy biegnie tu szlak, a kamienny św. Jakub stoi przed wejściem ze swym kijem i muszlą, nigdzie nie ma wzmianki o Camino. Jadę dalej. Choć szlak biegnie Aleją NMP, prosto na Jasną Górę, znaków muszli jest tu jak na lekarstwo. Dostrzegam aż dwa, choć może być to wina mojego zmęczenia i faktu, że w nocy nieco gorzej widać. Na Jasnej Górzej tablicy jakubowej brak. Sam klasztor prezentuje się niesamowicie w nocnej scenerii, ale co z tą tablicą? Co ciekawe, jest tablica upamiętniająca szlak maryjny Pilgerweg, jego historię, przebieg, a nawet odległości do kolejnych miejsc. A o św. Jakubie ani wzmianki. Dyskryminacja! ;) Jest 2:37 a problem z moimi nogami jest taki, że zdecydowały się więcej nie ruszać. Obraziły się na mnie totalnie, szczególnie prawe (a nie lewe, stłuczone!) kolano. Z Jasnej Góry do poczekalni dworca wlokę się jak ślimak. Jestem tam po 3:00 i kolejną godzinę zabijam, czytając blogi rowerowe i słuchając kłótni straży ochrony kolei i dziwnych osób, pojawiających się nocą na dworcu. Pociąg robi mi ogromną przysługę i zjawia się na peronie już o 04:15. Przypinam rower, siadam na miękkim siedzeniu, kupuję bilet i zapadam w dziwny stan. Niby nie śpię, a jednak co chwilę ze snu wyrywa mnie dźwięk gwizdka konduktora, ogłaszającego odjazd z kolejnej stacji. Za oknem miga coraz jaśniejsza niedziela. W Katowicach jestem o 06:30, a w domu, po morderczych 5 kilometrach, które odczuwam jak 50, o 07:30. Możliwe, że przejechałem tego dnia (dnia?) ok. 140 km. Ale czy to ważne? Zobaczyłem kawał świata i znów poczułem tę cudowną wolność na dwóch kołach, która pozwala mi jechać, gdzie tylko zechcę. To się dopiero nazywa świętowanie!
3 Comments
jakubw27
10/7/2017 09:46:57
Bardzo fajny artykuł
Reply
Kuba
10/7/2017 11:13:11
Dziękuję i pozdrawiam :-)
Reply
M
26/8/2017 21:52:00
Wspaniała wycieczka! Na moście w Kamińsku zostało tyle wspomnień dzieciństwa, uwielbiam tam wracać.. najlepiej rowerem:)
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |