24/10/2015 5 Comments Węgiel, hałdy i jeszcze trochę węgla... czyli wyjątkowy Runmageddon w GliwicachTo mój trzeci Runmageddon. Inny, weselszy i pełniejszy. Na każdym metrze mam towarzyszkę - biegową debiutantkę, dzięki niej radość z każdej przeszkody jest podwójna. Kibice jak zwykle dają czadu, dopingując gdzieś ze szczytu hałd i nawet zwichnięta kostka nie psuje mi dobrej zabawy... Justyna z pewną taką nieśmiałością decyduje się spróbować swoich sił na najkrótszym dystansie Runmageddonu, 6-kilometrowym Rekrucie. Pełna obaw i przygotowana mentalnie na zejście z trasy po pierwszej przeszkodzie (a może nawet przed nią), staje obok mnie w tłumie spragnionych sponiewierania w błocie biegaczy. Michał dowiaduje się o Runmageddonie kilka miesięcy wcześniej, od swojej żony, której wysyłam serię błotno-ziemistych zdjęć z edycji biegu w Beskidach. Czuje w sobie wielką potrzebę błotno-leśnej przeprawy, Runmageddon okazał się więc czymś, czego szukał. Razem z Michałem zapisuje się jego brat, Kuba. I taką właśnie mamy drużynę na śląskim Runmageddonie w Gliwicach - lewa połowa reprezentuje Górny Śląsk, czyli Chorzów, prawa - powiat bielski, a konkretnie Jasienicę: 24 października, sobota godz. 9:20 Jesteśmy w drugiej serii, pierwsza ruszyła punkt 9.00. Podekscytowany i ciasny tłumek zawodników sprawia, że krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach. Jeszcze przed chwilą było mi zimno, teraz jest już gorąco. Co kilka sekund skupiam się na odczuciach idących ze zwichniętej jakiś czas temu kostki. Boli, ale umiarkowanie. Justyna nerwowo skacze z nóżki na nóżkę. Michał pyta, jaka jest taktyka. - Jeśli będziecie mieli więcej siły, nie czekajcie na mnie i Justynę - odpowiadam. Wiem, że dzisiaj zamiast biegu możemy wykonać raczej spacer i dobrze mi z tą myślą. Lepiej przejść się trasą, niż siedzieć w domu - tak to sobie wymyśliłem. 10... 9... 8... Podskakuję w miejscu, czując rosnącą gdzieś w okolicy płuc gotowość na spotkanie z najeżonymi przeszkodami hałdami. 3... 2... 1... Pierwsze rzędy ruszyły, przeciskając się między wagonikami z kopalni Guido. Robi się mały korek, więc truchtam w miejscu. Nagle Justyna rusza, ja zaraz za nią. Wpadamy prosto w błotno-węglową, lepką mieszankę, która chce nam porwać buty. Michał i Kuba wytrzelili gdzieś do przodu. Przed sobą, w dymie, ledwo dostrzegam czerwoną bluzę Justyny. No to się zaczęło! Wpadamy na wielkie bele z sianem. Tu wyprzedza nas praktycznie cała nasza seria, dzięki czemu mamy możliwość spokojnego rozkoszowania się pustą trasą. Doganiamy ich zresztą w zakorkowanym rowie z błotem. Słychać tu westchnienia i różne ciekawe słowa. Pierwsze spotkanie z zimną mazią nie jest łatwe dla nikogo. - Panowie pomagają paniom! - krzyczy wolontariusz, więc obracam się, szukając wzrokiem czerwonego sweterka. Justyna biegnie dzielnie, kłapiąc butami po płytkim błocku. Zaraz za błockiem leży wielka sterta opon. Zarzucam dwie na ramiona i wspinam się w górę stromej hałdy. Justyna ciężko oddycha gdzieś z tyłu, targając swoją oponę. Góra i dół i znów błotny rów, po obu stronach ograniczony skośnymi betonowymi płytami. Zimne błocko chłodzi tętniącą krwią kostkę i sprawia, że nie czuję bólu. Takiego udogodnienia się nie spodziewałem. Nie omijam już żadnej z kałuż, z uglą taplając w nich moją prawą stopę. Na górze jednej z hałd czeka na nas 3-metrowa ścianka. Jej góra połowa zbudowana jest z obracających się pali. Justyna wchodzi na górę, coś tam mamrocząc pod nosem i kiedy już myślę, że najgorsze za nami, blokuje się na samym szczycie. - Nie zejdę - oznajmia stanowczo. - Te belki się ruszają! Robi się mały zator, więc rąk do pomocy nie brakuje. Wraz z dwoma innymi uczestnikami biegu podtrzymujemy Justynę, dając jej poczucie jako takiej stablizacji. I tak, centymetr po centymetrze Justyna schodzi w dół niestabilnej ścianki. Padają jakieś słowa. Całkiem możliwe, że niecenzuralne. Są to jednak słowa adekwatne do sytuacji, bo ulga Justyny jest wielka jak każda z otaczających nas hałd... Potem zaskakująco szybko wpadamy w rytm. Przeszkodza - zdyszany trucht - przeszkoda. Tak to mniej więcej idzie. Czołgamy się pod zasiekami z drutu kolczastego, skaczemy po drewnianych belach nad wielką dziurą, udajemy Indianę Jonesa, frunąc na linie nad przepaścią. Justyna, choć zmęczona, ciągle biegnie. Nie chcę zapeszać, więc w ogóle tego nie komentuję... Porządnie w kość dostajemy podczas "spaceru z psem". Przeszkoda polega na zrobieniu niemałego okrążenia z kostkami chodnikowymi związanymi "smyczą" z grubego sznura. Faceci ciągną trzy kostki, dziewczyny po dwie. Dyszymy jak lokomotywy, wciągając nasze pieski pod górę i wydobywając je z dziur, którymi najeżona jest trasa. Czerwień wychodzi na policzki i znów z naszych usta pada parę soczystych słów. Gdy ciało nie daje rady, język jakoś automatycznie je produkuje. - Świetnie! Jeszcze trochę! Super wam idzie! - dopingują wolontariusze. To niesamowite, ile siły mogą dodać tak zwyczajne słowa, gdy wydaje się, że z wysiłku zaraz padniemy twarzą w błoto. Odstawiamy przyciężkie "pieski" i lecimy dalej. Trzeba przyznać, że hałdy są idealnym polem dla runmageddonowych popisów. Naturalne nierówności, rowy, błoto, kamienie, krzaki, wagony kolejowe - wszystko zostało wykorzystane na trasie. Czołgamy się pod koparką i wyplątujemy z zębów gałęzie powalonych brzóz, którymi wypełniony jest ziemny tunel. Obijamy kolana, brnąć wkopaną w ziemię betonową rurą. Jest ciężko, bo trudno tu o płaski odcinek. Biegniemy, albo brnąc w górę po osypujących się drobnych kamieniach, albo ślizgając się w dół stromego zbocza hałdy. Ale magia Runmageddonu już działa. Justyna, choć poobijana, mokra, ubłocona i zdyszana, ciągle się uśmiecha. Dookoła nas rozciąga się piękny widok na typowo śląskie klimaty - kominy i szyby na tle czarnych hałd, a pomiędzy nimi drzewa we wszystkich odcieniach jesieni. Słyszę gdzieś przed sobą okrzyki zadowolenia. - To pewnie ślizgawka! - krzyczę. - Już zaniedługo! - Nie wydaje mi się - nie dowierza Justyna. I ma rację. Zanim do niej dobiegniemy, jeszcze kilka razy wbiegamy w górę hałdy i ześlizgujemy się na dół, czołgamy się po stromym zboczu i pokonujemy pionowe ścianki. Dobiegamy też do koparki z uniesioną łyżką, z której zwisają liny. W poprzedniej edycji biegu, w Myślenicach, wspinaczka po linie była jedyną przeszkodą, przed którą się poddałem. Tym razem idzie mi nieźle. Zapieram się nogami i z mozołem wspinam się coraz wyżej. Justyna macha tylko ręką i od razu zabiera się za karne "krokodylki". A mnie jakiś metr przed końcem dosłownie mdleją ręce. Zjeżdżam w dół i ustawiam się obok Justyny. Ale i tak poszło nieźle - powiedzmy, że zaliczyłem linę na 90%. Przed biegiem nie wierzyłem, że błoto może nam zassać buty. Teraz, gdy obciążony workiem z piaskiem zapadam się w błotną maź do połowy uda, nieco zmieniam poglądy. Gdy z głośnym cmoknięciem, po minucie mocowania się wydobywam jedną nogę, druga zapada się tak samo. Wymęczony błotem doczołguję się do wolontariuszek, które pokazują mi jakąś kartkę. Czytam: Dupno afa - Co to za film? - pytają. Mój zmęczony mózg mieli z wysiłkiem tę myśl, po czym wyrzuca odpowiedź: - King Kong? - Dobrze! - chwalą wolontariuszki, a ja z ulgą zrzucam worek z piaskiem i lecę dalej. Doganiam Justynę, która też zgadła swoją śląską zagadkę. Znajomość gwary przydaje się w zaskakujących momentach! Kiedy już prawie zapomniałem, że czekam na ślizgawkę, wyłania się przed nami w całej okazałości. Ślizgawka to taka niby przeszkoda, a jednak nagroda. Bo jak tu się zmęczyć kilkudziesięciometrowym zjazdem prosto do błota? Przecież to sama radość. Justyna jedzie pierwsza. Wskakuję za nią, kulę nogi i jadę na plecach. Na początku bardzo powoli, ku mojemu rozczarowaniu. Jednak gdzieś tak w połowie ścieżki z folii zaczynam nabierać prędkości. Pędzę! Do błota wpadam z wielkim impetem, zadowolony i rześki. Spośród błotnych osadów na twarzy Justyny przebija się szeroki uśmiech. Ciśniemy dalej. Gdy nasze zmęczone ośrodki równowagi z trudem dają sobie radę z równoważnią, na szczycie hołdy widzimy i słyszymy naszych kibiców. Wdrapali się dla nas aż tutaj! Od razu dostajemy nową porcję sił i wbiegamy na górę hałdy jak na skrzydłach... No dobra, wbiegamy ledwo co, bo już chyba ze 2/3 trasy za nami, a nie wydaje mi się, by miała ona tylko 6 km (jak się potem okazuje, miała ponad 7). Dowiadujemy się przy okazji, że Michał i Kuba są już na mecie (wyprzedzili nas o dobre 20 minut!). A potem zjeżdżamy z hołdy, wprost na kolejną grupę naszych kibiców i kilka wraków aut, po których dachach możemy sobie pohasać do woli! Justyna chciałaby już wiedzieć, ile trasy za nami. Wolontariusze jednak uśmiechają się tajemniczo i nie chcą nic powiedzieć. Lecimy więc dalej, pokonując kilka krętych odcinków pełnych krzaków, dziur i wąskich przesmyków, prosto w objęcia przeszkody, która w wielu uczestnikach wywołuje popłoch. Kontener wypełniony kostkami lodu może faktycznie nie sprawiać najsympatyczniejszego wrażenia, ale jest mi tak gorąco, że czekam na niego już od dawna. Wskakuję i dziwię się, że wcale nie jest tak strasznie zimno. A potem dostaję wiadrem lodowatej wody w twarz. Od razu z większą werwą sunę ku krawędzi kontenera. Justyna idzie gdzieś za mną. Gdy pomagam jej przy wyjściu, jęczy, że zamarzła i już nie da rady. Znów brzmi to niepokojąco stanowczo. - Będzie dobrze! - mówię tylko i dając dobry przykład biegnę dalej. Słyszę, że ktoś za mną człapie i tym ktosiem na szczęście jest Justyna. Nowością jest przeszkoda prądowa zwana Teslą. Wiszące kabelki emitują napięcie losowo. Nas nie trafia, ale chłopak za nami z jękiem łapie się za pośladek i udo. I gdy już nam się wydaje, że najgorsze za nami, w myślach rozkoszujemy się smakiem izotoników na mecie i widzimy na swych szyjach zacne medale, zbiegając po ostatnim zboczu najeżonym oponami, dostrzegami barczyste sylwetki zawodników AZS Silesia Rebels. Chłopaki nikogo nie oszczędzają! Grad ciosów sypie się na mnie z każdej strony tak, że z trudem utrzymuję równowagę. Nie udaje im się jednak mnie wywrócić. Justyna jednak pada na ziemię kilkanaście metrów przed końcem. Pada, ale wstaje i jeszcze silniejsza biegnie ku mecie (i stoisku z napojami!). Jak pięknie jest założyć nieśmiertelnik i buff, a potem pociągnąć wielki łyk czerwonego izotonika z plastikowej butli! Jak cudownie jest nie musieć już biec, tylko stać w miejscu, łapać oddech i zbierać gratulacje! Można nawet spotkać dawno nie widzianego znajomego i dowiedzieć się, że biegło się obok niego na trasie, ale ze zmęczenia nic się nie widziało... Kolejny raz po biegu czuję tę wybuchową mieszankę zmęczenia i bólu, ale też satysfakcji, dumy i dziecięcej radości. Znów cieszę się, że mogłem na trasie pomagać innym, a za każdym razem, kiedy nie miałem siły, nie mogłem gdzieś dosięgnąć, dostawałem od kogoś pomocną dłoń (a bywało, że i nogę). Na pewno chcę to powtórzyć. Michał i Kuba planują dokładnie tak samo. Justyna też nie ma nic przeciwko temu...
5 Comments
Justyna
30/10/2015 07:34:45
Naprawdę tak krzyczałam? Zamarzły mi mięśnie, nie pobiegnę dalej! - bo nic z tego nie pamiętam :p
Reply
Kuba
30/10/2015 08:48:51
Treść była właśnie taka ;)
Reply
Tomasz Farys
1/11/2015 08:33:00
Gratulacje :)
Reply
Kuba
1/11/2015 11:10:55
Dziękuję :)
Reply
Janusz Faryś
2/11/2015 21:40:48
Brawo dla wszystkich Farysi :)
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |