Niecały tydzień po spontanicznej rowerowej trasie z Krakowa do Siemianowic robię kolejną - tym razem wracam do domu z Goczałkowic-Zdroju. Do miejsca docelowego zawozi mnie tata i jego ciężarówka - ja jadę z przodu, a rower grzecznie z tyłu, wśród ładunków. Wracając, tak jak parę dni temu zbaczam z wyznaczonej w domu trasy, bo kuszą mnie odkryte po drodze trasy rowerowe. I to okazuje się być świetną decyzją! ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- 31 sierpnia, środa godz. 09:17 Z kabiny wyskakuję na stacji benzynowej Lukoil przy drodze E75. Rower zjeżdża z paki, gdzie przejechał bezpiecznie kilkadziesiąt kilometrów, od reszty ładunku odgrodzony grubymi kawałkami styropianu. Wyznaczając trasę poprzedniego dnia starałem się widzieć tylko niebieską kreskę, którą prowadziła mnie mapa i nic poza tym. A to właśnie po to, by dziś po paru minutach jazdy mile zaskoczyć się faktem, że oto przejeżdżam mostem nad Wisłą, a potem wjeżdżam do Parku Zdrojowego w Goczałkowicach. Zachwyca mnie absolutnie położenie tutejszej stacji PKP - tuż przy brzegu stawu Maciek, z widokiem na starannie wypielęgnowane alejki i trawniki klimatycznego parku. Z Goczałkowic mapka prowadzi mnie przez wieś Rudołtowice, gdzie z ul. Zawadzkiego skręcam w kamienistą dróżkę między domki jednorodzinne. Przez najbliższe kilka kilometrów trasa najpierw prowadzi mnie wąska ścieżką biegnącą szczytem wału, po którego obu stronach co jakiś czas wyrastają mniejszcze i większe stawy, potem zmienia się w uroczą leśną drogę, by na koniec przejść w szerokie pole z przepięknym widokiem. Bajkowo! A gdy się obrócę, za sobą w oddali widzę "nieco" bardziej pofałdowany świat: Spokojne dróżki nie mogą trwać wiecznie (niestety). Z pola wyjeżdżam na drogę 933 we wsi Miedźna. Na szczęście i tu ruch nie przeraża swoją częstotliwością. Na najbliższym skrzyżowaniu kieruję się na Bieruń. Po paru minutach jazdy trafiam na kolejny zabytek na znajomym szlaku architektury drewnianej - kościół św. Klemensa z XVII wieku. Z Miedźnej wyjeżdżam trzymając się głównej drogi, która wiedzie mnie do wsi Wola. Jadąc przez nią, jestem przekonany, że to małe miasto, ale potem okazuje się, że jest to jedna z najliczniej zaludnionych wsi w Polsce, posiadająca ponad 8,5 tysiąca mieszkańców. Kolejną ciekawostką jest to, że przed I wojną światową Wola znalała się na granicy niemiecko-austriackiej. Słupy graniczne można tu znaleźć do dziś. Zatrzymuję się tu nad rzeką Pszczynką, by zrobić jej kilka zdjęć. I całe szczęście, że Pszczynka przyciąga moją uwagę, bo gdy rozglądam się za najlepszym ujęciem, zerkam w lewo, na ścieżkę z betonowych płyt, przy której dostrzegam tabliczkę z trasą rowerową i kropką, oznaczającą koniec lub początek trasy. Opcja schowania mapy do kieszeni i podążania za znakami bardzo mi odpowiada, a trasa nr 151 okazuje się prowadzić przez Bojszowy i Bieruń do Lędzin, które są w moją stronę. Dodatkowym plusem jest fakt, że w żadnym z tych miejsc nie byłem wcześniej, więc na pewno będzie ciekawe. Po paru minutach namysłu chowam moją mapę do plecaka i ruszam za czerwonymi znakami trasy. Wyobrażam sobie, że skoro wyznaczono akurat tędy trasę rowerową, to musi tu być fajnie. To znaczy zielono i wyjątkowo widokowo. Moje wyobrażenia rzadko pokrywają się z rzeczywistością, ale tym razem się udaje. Od samego początku robi się magicznie. Droga z betonowych płyt, którą jadę, w jednym miejscu zalana jest kilkucentymetrową warstwą wody, a w tej wodzie, jeśli się dobrze przysłuchać, wyraźnie słychać kumkanie dziesiątek żab. Przejeżdżam przez to nowopowstające mikro-środowisko, a wtedy wszystkie te odgłosy cichną momentalnie. Gdy tylko wyjeżdżam z tej tętniącej życiem kałuży, kumkanie wraca - najpierw nieśmiało, a potem coraz głośniej. Mimo, że nie widzę żadnych z tych żyjątek, pod powierzchnią wody życie aż się skrzy. Coś pięknego! Jadę obok stawu, potem polną i leśną ścieżką. Wokół tylko cisza, słońce i szumiące po swojemu drzewa. Nie myślę o niczym, nie myślę o sobie, nie ma mnie. W momentach szczęścia człowiek nie myśli o tym, co robi, tylko cały jest daną czynnością. Teraz więc jestem patrzeniem, oddychaniem i jazdą, niczym więcej. Miłe zaskoczenie - na trasie są miejsca postoju dla rowerzystów, zadaszone, z fajnym stojakiem na rowery i porządną mapą. Tuż za pierwszym z nich wjeżdżam do wsi Bojszowy. Przejazd przez Bojszowy jest całkiem przyjemny, a to dlatego, że ulice są niemal zupełnie puste. Szlak wiedzie mnie w coraz węższe i węższe uliczki, pomiędzy domki jednorodzinne, aż w końcu wyprowadza mnie zupełnie w pole. Trasa nr 151 biegnie tu przez chwilę razem z Wiślaną Trasą Rowerową, tą którą kiedyś chciałem pojechać nad morze. Przejeżdżam mostkiem nad rzeką Gostynią - jest przepięknie. A potem wjeżdżam sobie w las, gdzie znajduję kolejne miejsce postojowe, obejmujące stojak na rowery i mapę. Niestety jakiś typ pozbawiony ambitniejszych zajęć zdecydował, ża fajnie będzie zniszczyć jej fragment. Akurat ten najistotniejszy. Jak to często na śląsku bywa, z lasu wyjeżdżam prosto na wielką bramę przy zakładach tworzyw sztucznych ERG. Co ciekawe, wcześniej była to fabryka materiałów wybuchowych "Lignoza". Zaraz obok stoi wiekowa wieża ciśnień, z 1926 roku. A tak w ogóle to jestem już w Bieruniu. Jadę w stronę centrum Bierunia. Niedaleko rynku znajduję kościół na szlaku architektury drewnianej - sanktuarium pw. św. Walentego. Jego historia jest dość ciekawa. Zanim w 2015 roku stał się on sanktuarium, był to po prostu kościół św. Walentego, tzw. kościół zastępczy, położony poza historycznymi granicami miasta, obok cmentarza na którym do końca XVIII w. chowano ludzi, którzy byli niegodni pochówku na cmentarzu parafialnym. Św. Walenty, z czym mało osób (szczególnie 14 lutego) go dziś kojarzy jest patronem osób chorych umysłowo i chorych na padaczkę (którą niegdyś uznawano za oznakę obłędu albo nawet opętania). Trasa biegnie dalej prosto ulicą Chemików, ale ja skręcam sobie w ul. Krakowską, ciekaw tutejszego rynku. Co tu dużo mówić, rynek jest na piątkę z plusem. Przestronny, urokliwy i czysty. Klimat zdecydowanie budują stwory przy fontannie. Wracam na ul. Chemików, ale nie na długo. Tuż za fantazyjnym wiaduktem z napisem "Witamy w Bieruniu" (choć ja widzę go za sobą, bo właśnie się z nim żegnam), trasa prowadzi mnie w zachęcająco zieloną ścieżynkę w lewo. Ścieżka dość szybko przechodzi w spokojną ulicę, prowadzi mnie pod drogą nr 44, aż do ul. Lędzińskiej, której poboczem ku mojemu zaskoczeniu, aż do centrum miasta prowadzi ścieżka rowerowa. Normalnie Ameryka! A po drodze widoki sielsko-wiejskie. I kiedy już zdaję sobie sprawę, że do końca szlaku pozostało zaledwie kilka kilometrów i to już koniec naszej wspólnej podróży, zaraz będzie czas rozstania, szlak po długiej prostej skręca w lewo, w wąską ul. Gałczyńskiego, mimo, że centrum miasta jest w inną stronę. "Ki diabeł?" myślę sobie, posłusznie jadąc za znakami. Jadąc coraz wolnej, bo ulica wznosi się coraz stromiej, niby na podkarpackim Green Velo (chcecie o nim poczytać? No to KLIK w cz. 1, KLIK w cz. 2). "Skoro jest pod górę, to może będzie fajny widok" pocieszam się, pedałując z mozołem. Im dalej jadę, tym bardziej gęba mi się śmieje. Zostawiam w tyle domki jednorodzinne i jadę w przestrzeń, na wzgórze na którego szczycie rysuje się wieża kościoła. Widok jest, i to jaki! Jestem absolutnie zahipnotyzowany tym, jak pięknie stąd wygląda mój śląsk. Zdjęcia tego nie oddają i dobrze, lepiej pojechać tam i zobaczyć to na żywo! Jestem na wzgórzu, gdzie dawni słowianie mieli swoje miejsce kultu, zanim nie nadeszło chrześcijaństwo i na jego zgliszczach nie postawiło swojego kościoła. Niegdyś była to "Piorunowa Górka", dziś Wzgórze Klimont, na którym stoi katolicki kościół św. Klemensa. Cóż, życie to zmiany, a przyroda i przestrzeń na szczęście nie uznają żadnych dogmatów, wchłaniam je więc bez żadnych ograniczeń. A potem zjeżdżam sobie uliczką w dół, ciesząc się z wiatru we włosach. Niecałe 10 minut później docieram do kolejnej czerwonej kropki - końca (lub początku) czerwonej trasy nr 151, na ul. Lędzińskiej, w miejscu, w którym dochodzi do niej ul. Paderewskiego. Sam sobie gratuluję pomysłu podążania akurat tędy, bo nie dość, że zobaczyłem świetne miejsca, to jeszcze dokładnie w tym samym miejscu odkrywam czarną trasę rowerową nr 101 prowadzącą do... Katowic! Lepiej być nie mogło. Moja nowa czarna trasa to całkiem inny klimat niż do tej pory. Już po 10 minutach wjeżdżam w gęsty las. Nie ma się co dziwić, mój kierunek to Murcki, gdzie sam Rezerwat Przyrody Las Murckowski zajmuje powierzchnię 102,5 ha, a dookoła niego także rosną pokaźne ilości lasu. Z lasu wychylam się tylko raz, na samym początku, by przejechać nad ruchliwą drogą. A potem już sunę sobie spokojnie, wdychając cudne zapachy lasu. Już jest świetnie, a do Rezerwatu Las Murckowski mam jeszcze prawie 4 km. Kiedy już tam wjeżdżam charakter lasu zdecydowanie się zmienia. Drzewa rosną gęściej i gęściej splątują się ich gałęzie, ściółka jest wybujała i pełna nieznanych tworów, ścieżka z równej i szerokiej robi się bardziej grząska od ziemistych grud, wąska i nieprzewidywalna. Wyraźnie czuję, że przyroda robi tu to, co chce i bardzo mi się to podoba. W domu doczytuję, że tutejszy bukowy starodrzew ma ponad 150 lat (!), wiele z tych drzew to okazy pomnikowe. Wyjaśnia się też obecność stromizn - rezerwat leży na stokach Wzgórza Wandy, najwyżej położonego punktu Katowic (350 m n.p.m.), które dodatkowo wyżłobione są przez doliny potoków. Takie oblicze Katowic chcę zapamiętać. Huby też poczuły tę wolność i urosły "nieco" większe... Przy wyjeździe z lasu do centrum Murcek gubię oznakowanie mojej czarnej trasy. Znajduję jednak w zamian budynek-wspomnienie, a konkretnie siedzibę nieistniejącej już Wyższej Szkoły Humanistycznej, w murach której spędziłem pierwszy rok studiów. Dziś wygląda na kompletnie opuszczony. Czarnej trasy nie udaje mi się niestety odnaleźć, ale robię sobie sentymentalną przejażdżkę przez centrum Murcek, a potem znów wskakuję do lasu, by potem już definitywnie wrócić na ulice. Przez Ochojec, Załęże i Dąb zmierzam powoli do domu. Widoków wchłonąłem za wszystkie czasy i uznaję, że można spokojnie zamknąć się w czterech ścianach i wypocząć. Ale oczywiście bez przesady z tym odpoczynkiem, z tyłu głowy mam jeszcze parę planów... Dla spragnionych szczegółów - link do mapki mojej trasy - do Murcek jest dość dokładna, potem nieco mniej, bo jadąc miastem zdecydowanie mniej zapamiętuję i odtworzyłem ją dość spontanicznie: KLIK
2 Comments
Marcin Majdak
8/2/2017 22:21:56
W tamtym roku przejechaliśmy rodzinnie trasę w okolicach Kobióra o nazwie "Niedźwiedziówka" jako odgałęzienie Plessówki i powiem, że zauroczył nas rowerowy Śląsk. W tym roku planujemy z żoną kilka weekendów na Śląsku, a trasa opisana przez Ciebie, oczywiście w krótszym wariancie ze względu na dzieci, wpadnie do naszego terminarza. Dzięki.
Reply
Kuba
9/2/2017 10:08:27
Nie znam konkretnych tras w Kobiórze, ale sam kobiór, jego lasy i szerokie leśne ścieżki bardzo mi się podobają. Cieszę się, że zainspirowałem do kolejnej śląskiej trasy :)
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |