Nie ma to jak jechać rowerem kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę, by ze znajomymi przy herbacie omówić szczegóły nadchodzącego biegu, a po drodze skręcić sobie kostkę i zastanawiać się, czy w ogóle brać w nim udział... Ale co tam, i tak było super. A wszystko dzięki gościnności Agaty i Michała, słońcu, które zdecydowało się jednak towarzyszyć mi w drodze i górom, których zarys na długo zapisał mi się w pamięci. 7 października, środa godz. 5:00 Niełatwo jest wstać. Za oknem jakby inna czasoprzestrzeń niż w jasnej, ciepłej kuchni. Pakuję się, co jakiś czas niepewnie zerkając w ciemność. Wychodząc przed blok, wychodzę przy okazji ze swojej strefy komfortu. Fajnie! godz. 5:59 Wjeżdżam w wilgotny i zimny mrok. Na osiedlu pustka i taka cisza, że aż mi głupio za dźwięk opon toczących się po asfalcie. W Parku Śląskim czerń przebijają żarzące się latarnie. Gdy z niego wyjeżdżam, czerń z ociąganiem się rozrzedza, zdradzając nieco więcej konturów. Świt witam w Chorzowie Batorym. Niebo jest już jasne, choć dalej ciemne, bo szczelnie pokryte ciemnoszarymi chmurami, bez najmniejszych prześwitów. Cóż. Wjeżdżam na dość ruchliwą o tej porze ulicę Owsianą, by z niej, leśną ścieżką, odbić na na mikołowską dzielnicę Kamionka. W lesie widzę pierwsze tego roku kompozycje kolorystyczne, których autorką jest ta jakże płodna artystka - pani jesień: Jadę przez centrum Mikołowa, ku polom między Mikołowem a Wyrami. Zaczyna padać i wieje coraz mocniej. Muszę myśleć o wszystkim innym, tylko nie o drodze przede mną. W przeciwnym wypadku dawno bym zawrócił, wrócił do domu i wskoczył pod koc razem z ciepłą herbatą z miodem. Wsłuchuję się w piosenki na mp3-ce, wyszukując te najweselsze. Opony wbijają się miękko w wilgotną ziemię, błoto przylepia się do nóg, a zimne krople deszczu nakłuwają kark. Ale nie ma, że boli. Ten wyjazd miał się już odbyć dwa razy i dwa razy się nie udało. Teraz więc zaciskam zęby i jadę, pamiętając, że jakieś 50 km dalej czeka na mnie ciepła herbata i fajna rozmowa. Do trzech razy sztuka! W Wyrach wjeżdżam w znaną mi już, wyznaczoną jak od linijki leśną ścieżkę. Mijam dwóch biegaczy, którym jak widać deszcz niestraszny. Biegnąć, co rusz wyrywają się z wilgotnej, ciężkiej mgły. Ja przecinam ją na pół, szybko kręcąc pedałami. Zamyka się za mną, sprawiając, że jestem sam na sam z mokrym lasem. Wyłączam muzykę i słucham dźwięków. To las mówi do mnie w swoim języku. Chcę wyjechać w Kobiórze, ale na mojej wyznaczonej wcześniej leśnej ścieżce staje wycinka drzew i tabliczki z zakazem wstępu. Zmieniam trasę, "na oko" wybierając kierunek. Trochę niepokoi mnie tabliczka z napisem "Tychy", ale nie jest źle. Tychy się tutaj kończą, a ja wyjeżdżam na drogę nr 928 i już jestem w Kobiórze. Odnajduję się na mojej mapie. Wchodzę w rytm - rower jedzie sam, czyli dobrze się jedzie. Przejeżdżam nad rzeczką Korzeniec i znów wpadam w las. Tu już więcej ludzi, bo pogoda łaskawie ukazuje nieco milsze oblicze. Zauważam czerwony szlak rowerowy. Mapa mówi, że poprowadzi niemal do mojego celu! Zaczynam więc bliską znajomość z czerwonym. Jak się potem okazuje, jest to Trasa regionalna nr 1 Śląskiej Sieci Tras Rowerowych, która zaczyna się w Katowicach, a kończy w Pszczynie. Gdybym wiedział, zacząłbym go już w Katowicach. Teraz już wiem... Szlak prowadzi mnie pięknie. Co kilka drzew są znaki, dzięki którym nie muszę myśleć o leśnych zakrętach i skrzyżowaniach, tylko jechać i się rozglądać. W ścieżce po mojej prawej stoją sobie dwa jelenie. Nie robię na nich większego wrażenia. Gdy im się przyglądam, powolnym, dostojnym krokiem, jakby z lekką pretensją znikają między drzewami. Nie zdążyłem zrobić im zdjęcia, ale wyglądało to mniej więcej tak... ;) Zupełnie bezstresowo jadę sobie w kierunku Piasku (Piaska?), i dalej - Pszczyny. Tu w Parku Pałacowym robię przerwę na kanapki i czekoladę. Najadam się i robię kilka zdjęć. Bateria w aparacie strajkuje, więc wspomagam się telefonem, co skutkuje nieco zamglonymi zdjęciami. Park Pałacowy jest ładny, ale... jestem architektonicznym ignorantem. Widzę, że budynki są stare i bogato zdobione, ale nie porusza to we mnie żadnej struny, nie budzi większych emocji niż ładne ciastko z kremem. Miłośników tego typu obiektów proszę o wyrozumiałość - po prostu od dzieł człowieka bardziej emocjonują mnie dzieła natury. Jadę dalej, lasem za parkiem, gubiąc niestety czerwony szlak. Odnajduję go na szczęście dzięki wskazówkom pewnej miłej rowerzystki. Sunę ul. Zdrojową, prosto na zbiornik w Goczałkowicach. I właśnie tam, kiedy niebo zaczyna się rozchmurzać, nogi mają już bardzo dobry rytm, pełen żołądek burczy z zadowoleniem, a do celu zostało mi jedynie nieco ponad 20 km, staję sobie przez znakiem "ustąp pierwszeństwa". Staję i odruchowo opieram prawą nogę o ziemię, ale... ziemi tam nie ma! Pod liśćmi, zamiast gleby, jest za to dziura, w którą najpierw wpada moja stopa, a potem, dzięki sile grawitacji, lecę ja, a na mnie rower. Upadek jest dość widowiskowy, bo niespodziewany, z pozycji zupełnie statycznej. Miękka trawa prawie wszystko amortyzuje. Prawie, bo kostka przyjmuje na siebie dużą część mojego ciężaru i wygina się pod nienaturalnym kątem. Gdy naciskam na pedał, rwie i pulsuje bólem. Ale wsiadam na rower i jadę dalej. W końcu jestem już tak daleko i trzeci raz próbuję się dostać do Jasienicy...! Ogromny zbiornik w Goczałkowicach tonie we mgle. Wisi nad linią wody, ciężka, niemrawa i milcząca. Zabudowania na drugim brzegu wynurzają się z niej niczym starodawne zamczyska. Od wody wieje chłodem i tajemnicą, a tama ciągnie się przede mną jak zamglona droga donikąd. Czad! A, no i oczywiście kilkadziesiąt metrów przed tamą gubię czerwony szlak. W sumie to nic dziwnego, skoro Internet mówi, że skończył się już w Pszczynie. Potem musiałem już jechać jakimś innym czerwonym, który najwyraźniej udał się w inną stronę niż ja. Nic nie szkodzi, bo zaraz za tamą w zamian znajduję inny - zielony. Prowadzi mnie dokładnie tak, jak wytyczona przeze mnie trasa. A potem następuje to, co zawsze mi się przydarza - gubię się. Przejeżdżam przez tory kolejowe i jestem w Zabrzegu, a w ogóle miało mnie tu nie być... Miła pani wskazuje mi drogę, wspomagam się Google Maps i oto jadę trasą "nieco" wydłużoną, przez całkiem już słoneczną Ligotę i Międzyrzecze Dolne, bo zapomniałem dodać, że znów się wypogadza. Sił coraz mniej, a godzina coraz późniejsza. Umówiłem się na dwunastą, która właśnie wybiła, mam jeszcze spokojnie z 10 km, a tu jeszcze zaczyna się robić mocno pagórkowato, więc te 10 odczuję pewnie jak 20. Zaciskam zęby nie wiem który już raz dzisiaj i znów robię to, co mi najlepiej wychodzi - wyłączam złe myśli i naciskam na pedały. Uwielbiam ten moment, gdy w końcu z daleka majaczy przede mną tabliczka z nazwą docelowej miejscowości. W idealnym momencie, bo uda i łydki już nieco jęczą, z trudem pnąc się pod kolejne, coraz wyższe pofałdowania terenu. Jest jednak coś, co osładza cały ten trud - gdy spojrzę w bok, widzę zarysy gór! Pod dom Agaty i Michała podjeżdżam przed 13-tą. Z ulgą porzucam rower i sadowię się przy stole w cieplutkiej jadalni. Jest herbata, ciasto upieczone specjalnie dla mnie i... jakiś tysiąc tematów do omówienia. Rozmawiając, zjadamy obiad, po obiedzie gadamy dalej, aż za oknami robi się coraz ciemniej, zimniej, a w domu tak ciepło, miękko i nigdzie nie trzeba pedałować, zmuszając do ruchu pulsującą bólem kostkę... Chciałem wracać popołudniu, ale gospodarze kuszą winem i fajnym wieczorem, a ciało domaga się odrobiny komfortu. Zostaję! Spać kładę się grubo po 1-ej, nasycony winem i rozmowami. Śpiwór na kilku kocach i dywanie w uliczki i samochodziki (tu podziękowania dla małego Igora za udostępnienie podłogi w pokoju!) jest dla mnie niczym najwygodniejsze łoże. Padam jak zabity i śnię dziwaczne sny, które ulatują przy pierwszym dźwięku budzika. 8 października, czwartek godz. 10:20 Ale mi się nie chce stąd wyjeżdżać. Jednak w domu czeka na mnie trochę pracy, więc zakładam na siebie wszystko, co mam, łącznie z rękawiczkami i dwoma chustkami na szyję i wbijam się w zimne, poranne powietrze. Jest słońce! To bardzo dobra wiadomość. Gdy już przestaję szczękać zębami i jako tako dobrze czuję się w swojej chłodnej skórze, doceniam to, co widzę. Niebieskie niebo i biegnące to w górę, to w dół drogi to całkiem niezłe połączenie: Odnajduję drogę, która mi wczoraj umknęła. Jadę przez Landek i znacznie szybciej dojeżdżam do zapory w Goczałkowicach. Korzystam z dużego miejsca postojowego tuż przed wjazdem na zaporę i jem drugie śniadanie. Nie zwracam uwagi na ból kostki, choć co jakiś czas się o nią dopomina. Dziś będzie słonecznie! To świetna wiadomość, bo w innym świetle zobaczę te wszystkie miejsca z wczoraj. Przewijam w głowie całą trasę, która już zapisała się na twardym dysku pamięci. Uśmiecham się do ścieżek i ulic. Ptaki śpiewają, niebo nade mną jaśnieje, mam mnóstwo siły, nawet baterie w aparacie dają jeszcze z siebie ostatnie tchnienie w postaci kilku zdjęć trasy. W domu jestem przed 16-tą. Zmęczony, ale pełen satysfakcji. Licznik pokazuje 166 km, a trasa wyglądała (mniej więcej) tak: trasa na Jasienicę (kliknij)
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |