Wyprawa rowerowa może być metaforą życia, jeśli tylko jej na to pozwolimy. Miejsce, do którego jedziemy to nasze cele. Drogą jest nasza codzienność, która nas do nich przybliża, lub nie. Nasze podejście do celu wyprawy i drogi jest niczym innym, jak naszym podejściem do życia. Czwartek 9 lipca dystans: 110 km Tego dnia miało lać. Miało być zimno. A ja miałem dojechać do oddalonej ode mnie o ok. 65 km Jasienicy. Było gorąco, lało tylko trochę, a mnie po raz pierwszy od ponad 2 lat robienia krótszych i dłuższych wycieczek rowerowych nie udało się dojechać do celu. Minąłem Chorzów, Katowice, Mikołów, Wyry, Kobiór i Piasek. Jasienica była o 22 km ode mnie, a ja dojechałem tylko do Pszczyny i tak się złożyło, że musiałem wracać. Podczas 55 km drogi powrotnej miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, co właśnie teraz dzieje się w mojej głowie. W momencie, w którym jestem o krok od celu, a mimo to nie udaje mi się go zrealizować. Byłem na siebie zły, czułem się sobą rozczarowany, zaczynałem wątpić w siebie i swoje siły. I tak wiozłem ze sobą ten niepotrzebny bagaż, nie zwracając uwagi na to, co dookoła. Na całe szczęście jazda rowerem (szczególnie na długie dystanse) ma w moim przypadku tak zbawienną moc, że po parunastu minutach do mojego gniewnego umysłu zaczęła przenikać radość. Powoli, porcja po porcji, wyparła wszystkie ciemne myśli. Wtedy pomyślałem sobie: Po co mi to całe zadręczanie? Przecież mój cel powstał w mojej głowie. To tylko moja myśl, coś, co tak naprawdę nie istnieje. Coś, co na pewno nie powstało po to, bym czuł się źle. Uświadomiłem sobie też, że widzę własny cel jako coś zewnętrznego, jako groźnego strażnika, który stoi nade mną i straszy dotkliwą karą w razie niepowodzenia. Nie spodobała mi się ta koncepcja, więc po paru minutach mocowania się ze swoimi nawykami myślowymi udało mi się ją odwrócić: Może zamiast zamartwiać się nieosiągniętym celem, lepiej cieszyć się z tego, co mi się właśnie przydarza? Obojętnie, czy dotarłem do wcześniej obranego punktu, czy nie, ciągle jestem w drodze. Nadal wchłaniam widoki i odwiedzam nowe miejsca. Nadal jadę. Tak jak w życiu. Obojętnie czy zrealizujemy to, co sobie wcześniej wymyśliliśmy, czy nie, nadal oddychamy i żyjemy. Niebo nie spada nam na głowę. Co więcej - zamiast tego, czego oczekiwaliśmy, zawsze przecież przydarza nam się coś innego. Czy to "inne" musi być gorsze? Uważam, że nie. Może być równie dobre, a czasami nawet lepsze. Czy więc miałem uznać mój dzień za zmarnowany, ponieważ nie dojechałem do punktu, który sobie wcześniej wyznaczyłem? W czym Pszczyna, do której udało mi się dotrzeć, była gorsza od Jasienicy? Przecież tak czy siak przejechałem ponad 100 km, poznałem nowe drogi, spokojne ścieżki, przyglądałem się pięknemu i wzburzonemu tego dnia niebu, przysłuchiwałem się, jak płyną nowopoznane rzeki. Nadal byłem w drodze... A droga? Kolejny raz zaskoczyła mnie pozytywnie. Była była wyjątkowo spokojna i bogata w wiele zielonych, rozległych przestrzeni i urokliwych miejsc. Zresztą zobaczcie sami: Staw Starganiec przy ul. Owsianej w Katowicach, tuż obok granicy z Mikołowem. Mój pierwszy zielony przystanek po 15 km plątaniny ulic (nie licząc Parku Śląskiego, w pobliżu domu). W okresie PRL-u funkcjonował tu ośrodek wodno-rekreacyjny, który Huta Baildon utworzyła dla swoich pracowników. Dzisiaj łowi się tu ryby i spaceruje. O 9 rano nie było tu żywej duszy! (nie licząc duszyczek ryb oczywiście) Nie spodziewałem się, że jadąc przez Mikołów, natknę się na tak urokliwą starówkę i przyciągającą wzrok bazylikę Św. Wojciecha. Spodobała mi się też dzielnica Kamionka - spokojne, zaciszne uliczki pośród domków jednorodzinnych, z przytulonym do nich z jednej strony gęstym lasem. Pierwsze zaskoczenie na trasie. Wiedziałem, że jadę przez zieloną plamę na mapie, ale nie spodziewałem się takich miejsc. Niepozorna ulica Skłodowskiej-Curie w Mikołowie, najpierw betonowa, w końcu przeszła w leśną ścieżkę wiodącą obok stawów i pól, a co więcej, dostałem się w sieć dobrze oznakowanych ścieżek rowerowych, z miejscami postojowymi ze stojakami na rowery i czytelnymi mapami. Powiat mikołowski okazał się być przyjazny rowerzystom i to się chwali! Zielone tereny między Mikołowem a Wyrami przeszły płynnie w ulicę Zbożową w Wyrach. Trochę żałowałem. Taką drogą i w taką pogodę mógłbym jechać na koniec świata. Za niewielkim betonowym odcinkiem w spokojnych Wyrach, w których minęły mnie raptem trzy samochody, dostałem się w zielone objęcia lasów Kobiórskich. Podczas mojej pierwszej długiej trasy nieźle się w nich pogubiłem. Tym razem jednak jechałem jak po sznurku. Przez dobre 3 km droga była prosta jak strzała, by na sam koniec skręcić w prawo, prosto na most na rzece Gostyńka (nazwa pewnie na cześć pobliskiego Gostynia). Bardzo lubię takie mosty wyrastające nie wiadomo skąd gdzieś w środku lasu, przecinające drogi, którymi nikt nie jeździ, nad rzeką, która płynie sobie samotna i niewzruszona, szumem wody płynnie włączając się w melodię leśne dźwięków. Za rzeką znów zanurzyłem się w las, i choć droga nie była już taka prosta, jakoś udało mi się wyjechać w Kobiórze. Tam, w okolicy stawu Pilok, trafiłem na tabliczki kilku ciekawych tras rowerowych. Ciekawych głównie z tego względu, że w ogóle nie znam miejsc, do których prowadzą. Radostowice, Suszec czy Mitręgówka brzmią dla mnie na tyle tajemniczo, że koniecznie muszę się tam kiedyś wybrać. Po kilku minutach jazdy wzdłuż torów kolejowych, znów zanurzyłem się w las. Kierowałem się na wieś Piasek, którą bywa nazywana "zagłębiem pieczarkowym". W Piasku najbardziej spodobała mi się Aleja Dębowa, która początkowo biegnąc obok torów kolejowych (otwieranych guziczkiem, na żądanie), przeszła w taką oto ścieżkę z drewnianym mostkiem nad rzeką Dokawa. Dwa powyższe zdjęcia były robione w odstępie kilku minut. Niebo tego dnia zmieniało się bardzo dynamicznie. Jakby odbijały się w nim moje myśli, wzburzone i walczące jedna z drugą, te dobre ze złymi. Choć była jedna różnica. U mnie na końcu wygrały dobre, a niebo podczas ostatnich kilometrów rzęsiście zapłakało. Zanim zapłakało, miałem okazję pooglądać sobie takie oto złote kłosy, falujące na wietrze i malownicze pola.
Wtedy już byłem pewien, że słowa "prawdziwym celem jest droga" to nie tylko takie tam gadanie. Wróciłem do domu ze wspaniałą świadomością. Nie zawsze musimy być produktywni, nie zawsze musimy osiągać cele, nie zawsze musimy się z czymś siłować. Czasem wystarczy po prostu być.
2 Comments
Justyna
24/7/2015 00:56:57
To podczas drogi właśnie wszystko się dzieje, wszystkie przygody, wrażenia, rozmowy.. adrenalina towarzyszy nam właśnie podczas drogi. A czym jest cel? Jak dla mnie chyba zakończeniem drogi.
Reply
ilona
26/7/2015 03:26:09
Tyle razy jechałam do Pszczyny a nie poznałam drogi z tej strony teraz wiem ile straciłam, trzeba ruszyć tam rowerem.
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |