W jednym z pierwszym wpisów poruszyłem temat pieszych wypraw i tego, jak pewna osoba za ich pomocą wyciągnęła mnie z mojego bezruchu i powolnego zamykania się na świat. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego pewnego dnia wstałem z kanapy i zacząłem pieszo poznawać Śląsk, zapraszam do czytania. To nie tak, że wcześniej byłem przyrośniętym do fotela, ściskającym paczkę chipsów maruderem. Zawsze lubiłem chodzić pieszo w różne miejsca. Moje własne nogi wydawały mi się dużo bardziej komfortowym środkiem transportu niż duszny autobus czy kiwający się na boki tramwaj. Dawały wolność i spokój od zgiełku, czas na rozmyślania. Oj tak, lubiłem używać nóg i mam wrażenie, że one też były z tego zadowolone. Jednak zazwyczaj moje spacery ograniczały się do góra dwóch godzin i służyły raczej celom praktycznym. Nie stała za nimi żadna inna filozofia. Gdy więc Justyna, moja dobra znajoma i miłośniczka śląskiej kultury, zaproponowała mi pieszą wyprawę do Piekar Śląskich, by pozwiedzać tą okolicę, lekko mnie zatkało. Tak daleko piechotą? Gdzie są w ogóle te Piekary? W jaką to jest stronę? Wtedy, tj, jakieś 2,5 roku temu, moja znajomość topografii Śląska była taka, że aż wstyd się przyznać. Wiedziałem, gdzie jest Chorzów, Ruda Śląska, Siemianowice, Świętochłowice czy Katowice, ale słabo znałem połączenia między nimi, łatwo się gubiłem w ich rozlicznych dzielnicach, gdy autobus wywoził mnie w nieznane rejony, byłem bezbronny jak dziecko. Lecz Justyna, która w niejednym miejscu na świecie już była i miłością do Śląska pałała wielką, uspokoiła mnie, że ona już się wszystkim zajmie. Wyrysowała własnoręcznie cudowne mapki, opisała atrakcje na trasie a potem zrobiła coś znacznie ważniejszego. Zaraziła mnie swoim entuzjazmem. Pomysł pójścia pieszo tak daleko wydawał mi się tak samo szalony, jak i intrygujący. Wreszcie miałem zrobić coś, co wyrwie mnie z otępiającej umysł rutyny. A było to tak: Jest 26 kwietnia 2013 roku. Ruszamy z centrum Chorzowa bladym świtem. No dobra, przesadzam, jest ok. 8.30. Dziwnie się czuję, maszerując z wypchanym po brzegi plecakiem przez centrum własnego miasta. Tuż obok maszeruje Justyna z identycznym bagażem, opowiadając, co dzisiaj mamy w planach. Przekraczamy ruchliwą ulicę Katowicką i znacznie spokojniejszą Stacyjną udajemy się w kierunku Żabich Dołów. Nic nie mówię, ale ta cała droga wydaje mi się być ponad nasze siły a Piekary są jakimś odległym majakiem. Ale z każdym krokiem idzie się coraz milej, słońce przyświeca na bezchmurnym niebie i zwyczajnie zaczynam zatracać się w tym jednostajnym, powtarzalnym rytmie. Wyłączam myślenie i posłusznie lezę za Justyną, dzierżącą w dłoni plik kolorowych kartek - czyli nasze mapy. Żabie Doły odwiedzam po raz pierwszy i jestem zdziwiony, że taki pełen zieleni twór z kilkoma malowniczymi jeziorami wcisnięty między Chorzów, Bytom i Siemianowice dotąd uszedł mojej uwadze. Z pewnym trudem przeprawiamy się przez nasyp z torami kolejowymi i skrecamy w kierunku Brzezin Śląskich. Idąc przez rozległe pola znajdujemy kawałek betonu, wystarczająco duży by pomieścić nasze siedzenia i stać się stołem dla naszego wykwintnego śniadania. Sposób podania posiłku i miejsce spożycia rażąco odbiega od normy. A ja łaknę takich odstępstw niczym kania dżżu (ang. like the desert miss the rain). Pokrzepieni śniadaniem wychodzimy z pola na ulicę. Trochę szkoda, ale wiadomo, że nie może być ciągle zielono. Podejrzanie szybko znajdujemy pierwszą z naszych atrakcji, tak jakby czuwała nad nami jakaś opatrzność, obdarzona GPS-em. Ulica Harcerska 33A to kilka starych kamienic z charakterystycznej dla śląskiej zabudowy, czerwonej cegły. Zaglądamy do środka, robimy zdjęcia. Potem ulicą Bednorza jak po sznurku docieramy do centrum Brzezin Śląskich. Nie byłem tu wcześniej i niespodziewanie dobrze mi ze świadomością, że przyniosły mnie tu własne nogi. Zaczynam z coraz większym zaciekawieniem rozglądać się dookoła. Nigdy tak nie traktowałem ulic, budynków i całej reszty. Jak nagród, zdobytych trudem długiego marszu. Jak odznaczeń za cierpliwość, jak cukierków zapakowanych w folię pozornej zwykłości. Kierujemy się na Kamień. Idąc ciągle tą samą ulicą, dostrzegamy w oddali szyb Kopalni Andaluzja. To kolejny punkt widokowy, który zaplanowała Justyna. Widok dość przygnębiający. Konstrukcja stoi samotna na beżowo-szarym, smutnym pustkowiu, ostatni bastion kopalni, który jakiś czas po naszym spotkaniu przejdzie do historii, pogrzebany wśród huku materiałow wybuchowych i cykania lamp błyskowych. Spoglądamy w milczeniu na andaluzyjskie szczątki choć jeszcze nie szczątki i idziemy dalej. Poruszamy się daleko od samochodowego zgiełku, od zbyt wysokiego tętna wiecznie zabieganego miasta. Tematy rozmów pojawiają się same, śmiech wybucha co chwila, w najmniej oczekiwanych momentach. Tak jakby kreatywność wzrastała z każdym pokonanym metrem, jakby mózg zregenerował się na pożywce z powietrza i ciągłego ruchu. Ludzie czasem przyglądają się nam dziwnie. No bo z czego się tak cieszymy? Przecież dookoła tylko zwykłe, szare życie, nic więcej! W Kamieniu Justyna zarządza pierwszą dłuższą przerwę, ku pokrzepieniu nóg i serc. Siadamy na trawie nad Brynicą. To moje pierwsze spotkanie z tą rzeką i nie mam pojęcia, że po nim będzie ich jeszcze kilkadziesiąt, w coraz to nowych miastach i odsłonach. Zjadamy kanapki i ciasteczka i gapimy się na rzekę. Nogi z ulgą wylegują się na trawie. Dopiero połowa drogi za nami a ja już czuję, że coś we mnie trzeszczy, coś się przełamuje. Jakbym odkrywał zupełnie nową rzeczywistość, otwarł w końcu oczy na budynki, zaułki i szczegóły. Ale jeszcze nie ubieram tego w słowa, na razie obracam to w głowie, ten nowy twór i czekam, aż sam się określi i z bezkształtnej masy stanie sie czymś, o czym można po ludzku rozmawiać. Idąc równolegle do biegu Brynicy, przechodzimy pod autostradą A-4. Za tą betonową granicą ulice zagęszczają się stopniowo, w oddali majaczą pierwsze budynki i sklepy. Zerkam na napis na koszu na śmieci i faktycznie! Jesteśmy w Piekarach Śląskich. Justyna zaczyna cykać fotki dziwnym, poskręcanym manekinom w strojach kąpielowych. Może to taki lokalny koloryt? Właścicielka sklepu przegania ją z groźną miną. Kilka minut później pozujemy przed siedzibą Radia Piekary. No i oczywiście odwiedzamy tutejszy sklep z używaną odzieżą, ktory był jednym z ważniejszych powodów naszej świeckiej pielgrzymki. W mieście życie toczy się zwyczajnie, nikt na nas nie zwraca uwagi, tymczasem ja czuję się trochę jak kosmita, jakbym na czole miał wypisane, że dotarłem tu pieszo. Uwieczniamy na zdjęciach Bazylikę i łazimy nieco po centrum. Justyna znów uchyla rąbka tajemniczej trasy i okazuje się, że największa atrakcja jeszcze przed nami! Z mapki wynika, że musimy wydostać się z centrum i iść jeszcze dalej. Moje nogi zaczynają nieco protestować, ponad 6 godzin marszu dało im w kość. Ciekawość jednak przeważa. Brniemy ulicą Jana Pawła II, oślepiani słońcem, które wisi już dość nisko. W pewnym momencie nasz cel sam się po prostu objawia. Płaską linię horyzontu przełamuje majaczący w oddali stożek z powiewającą u góry flagą. Lepszego finału być nie mogło! Postękując nieco, wchodzimy na samą górę Kopca Wyzwolenia. Widok zapiera dech. Gdy chcę zrobić serię zjawiskowych zdjęć bateria w aparacie odmawia współpracy. Robię więc jedno telefonem. Jest rozmazane i nieostre ale jedno widać na nim wyraźnie - naszą satysfakcję z osiągniętego celu! Drogę powrotną do centrum Piekar przebywam jakby przez mgłę. Mózg zajęty jest odpieraniem ataków zmęczenia idących od strony nóg. Za ostatnie dwa złote kupuję gałkę loda, którą żarłocznie pożeram. Pospieszny autobus przywozi nas do centrum Siemianowic w jakieś 20 minut. Jest to dość zaskakujące, jako że my doszliśmy tu w ok. 10 godzin. Jest to pierwsze ze zjawisk rozciągania się czasu, jakie będzie towarzyszło każdej mojej wyprawie pieszej z Justyną. Winą za to obarczamy nasze częste przystanki na fotografowanie, analizowanie szczegółów krajobrazu oraz zwalniające krok ataki śmiechu. No i rozciągający się czas oczywiście. Albert Einstein powiedział kiedyś, że życie można przeżyć na dwa sposoby: tak, jakby nic nie było cudem albo tak, jakby cudem było wszystko. Tego dnia wybieram ten drugi sposób. Ziarno pada na podatną glebę i kiełkuje. Chcę wychodzić z domu i wędrować. Blisko i daleko, wszędzie. Chcę sam wytyczać trasę i patrzeć na świat na ten nowy sposób, który właśnie poznałem. Przez ten filtr, który sprawia, że usta rozciągają się w uśmiechu, a zmęczenie przynosi nieznaną wcześniej satysfakcję...
2 Comments
Justyna Piesza
23/12/2014 14:51:14
Łza się cisnie do oka...
Reply
Kuba
17/3/2024 12:08:43
Minęło 11 lat, a my dalej wędrujemy...
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |