Lubię wycieczki, o których dowiaduję się dzień wcześniej. Lubię też te bez konkretnej trasy, które w trakcie zaskakują magicznymi miejscami. A najbardziej lubię te z dużą, otwartą na niespodzianki i pozytywnie nastawioną ekipą. Tak właśnie wyglądała moja pierwsza w tym roku dalsza rowerowa wycieczka. Celem, który pojawił się po drodze, okazała się zatopiona w 1917 roku kopalnia w Bibieli - miejsce z niesamowitą historią i pejzażami rodem z baśni. 2 kwietnia, niedziela godz. 11:48 Na dworcu jesteśmy o 11:30, osiemnaście minut przed pociągiem. Nasza ekipa czteroosobowa jest tylko w teorii, bo brakuje jeszcze Lucyny. Dojeżdża z Rudy Śląskiej, a przed sobą ma ponad 10 km. Przez telefon obiecuje dać z siebie wszystko i zdążyć. Następny pociąg jedzie niestety dopiero za trzy godziny. Kręcimy się nerwowo po dworcu, w ręku ściskając kupione wcześniej bilety. O 11:45 pani z okienka poleca nam wyjść na peron, bo pociąg zaraz będzie. Rzucamy ostatnie, pełne nadziei spojrzenie na ulicę i idziemy. Na peronie atmosfera jeszcze gorętsza, bo z oddali słychać już pociąg, a do odjazdu zostały tylko dwie minuty. Zostawiam swór rower i biegnę do wejścia na dworzec, by pomóc we wniesieniu roweru zmęczonej Lucynie - o ile w ogóle się zjawi. Gdy jestem w połowie schodów - widzę ją! Zdyszana i z rumieńcami niczym tancerka zespołu Śląsk zabiera się za pokonanie ostatniej przeszkody - schodów. Wyszarpuję jej rower z rąk, zapominając o tym, że Lucyna w ogóle nie spodziewa się mnie tutaj zastać i na widok faceta z twarzą zasłoniętą czapką, wyrywającego jej rower, wykazuje dość logiczny opór. Na całe szczęście ogarnia sytuację w mig i biegnie za mną po niekończących się schodach. Wpadamy na peron z obłędem w oczach, prosto na otwarte drzwi ostatniego wagonu. Nie wypuszczając z objęć roweru Lucyny, pakuję się do wagonu. Lucyna chwyta w biegu mój rower i po chwili jakimś cudem cała nasza czwórka (łącznie z czterema rowerami) siedzi w przedziale rowerowo-bagażowym. Serce przestaje mi walić dopiero gdzieś w okolicy Bytomia, podczas gdy dziewczyny w najlepsze już zajadają ciasteczka i piją kawę z termosu, wymieniając się ploteczkami. Kobiety to jednak mają mocną psychę. Weekendowy bilet "Kolei Śląskich" z Chorzowa do Nakła kosztuje 4 zł. Powtarzam - 4 zł! Rower, jak się okazuje, na tej trasie jedzie za darmo. Cena jest tak zachęcająca, że aż chciałoby się jedźcić do Nakła co drugi dzień, choćby po to, by przez parę godzin pooddychać leśnym powietrzem. Jedziemy starym składem, gdzie rowerzyści podrużują w tyle, w wagonie dla podróżnych z większym bagażem. Podoba mi się tu. Brak wieszaków na rowery daje większą swobodę w ustawieniu pojazdów, a ja zawsze i wszędzie jestem fanem swobody. Niech żyją stare wagony! Pierwsza atrakcja znajduje nas tuż za dworcem w Nakle. To pałac z drugiej połowy XVIII wieku otoczony klimatycznym parkiem o wielkości 8,8 ha, w którym rosną pomnikowe okazy lipy drobnolistnej, buka zwyczajnego i derenia jadalnego. Pałac wraz z parkiem powstał z inicjatywy właściciela miasteczka, wżenionego do rodziny Młodzianowskich hrabiego Kajetana Bystrzanowskiego. Przez kolejne stulecia budowla przechodziła z rąk do rąk. Po drugiej wojnie światowej zarządzało nim technikum rolnicze, potem funkcjonował tu dom dziecka. Obecnie jest w rękach prywatnych. Właściciele remontują pałac, jednocześnie prowadząc tu hotel. Nocleg w takim miejscu musi być przeżyciem niecodziennym. I to wszystko w niepozornym Nakle. Za pałacowym parkiem wjeżdżamy w las, za cel obierając zalew Chechło-Nakło, powstały, jak wiele śląskich zalewów, w dawnym wyrobisku piasku. Zalew prezentuje się w dzisiejszym słońcu niczym w samym środku lata. Brzegiem zalewu dojeżdżamy do jego południowo-wschodniego krańca, gdzie znajdujemy żółty szlak - 27-kilometrowy Szlak Gwarków, biegnący ze Sztolni Czarnego Pstrąga, przez rynek w Tarnowskich Górach, Lasowice, z Chechła do kościoła w Żyglinie, przez Leśniczówkę, Mieczysko aż do Kolonii Woźnickiej. Ruszamy więc jego tropem. Jego przebieg widać na poniższym zdjęciu (żółty szlak nr 2). Choć to pierwszy tak słoneczny weekend w tym roku, w lasach znajdujemy błogą ciszę i pustkę. Tłumy spacerowiczów, rowerzystów i biegaczy wybrały najwyraźniej inne miejsca. Wieczorem w telewizji słucham o ogromnych rzeszach rowerzystów, kotłujących się na ścieżkach rowerowych, ulicach i blokujących chodniki. Uświadamiam sobie, że ten nasz spokój był tego dnia prawdziwym luksusem! W którymś momencie dzierżąca dziś mapę Justyna zauważa, że nasz szlak prowadzi obok Bibieli. Bibiela? Gdy słyszę tę nazwę, coś mi świta. Jestem pewien, że chciałem tam kiedyś pojechać, tylko nie pamiętam, po co. - Zatopiona kopalnia! - uświadamia mnie Justyna, i wtedy szufladka w mojej głowie się otwiera i już wszystko sobie przypominam. To jeden z celów wyznaczonych przeze mnie kilka lat temu, który teraz sam mnie znalazł... W Borach, na tak zwanych Pasiekach, 6 km na wschód od Miasteczka Śląskiego, znajduje się zatopiona kopalnia rudy i kruszczu Bibiela. W latach po 1880 roku poczyniono tu pierwsze poszukiwania rudy i kruszczu i natrafiono na niezmierne pokłady rudy żelaznej, jako też na srebronośny kruszec ołowiany, co spowodowało w 1889 r. otwarcie kopalni o wielkich rozmiarach. Ruda tamtejsza zawiera do 48 % żelaza, a pokłady, raczej gniazda rudy leżą w połaci 2 km długości i 4 – 16 m grubości, co stanowi jedno z najbogatszych pól górniczych w całej Europie. Kruszec zachodził często w grubych pokładach w szerokości do 12 m, a w sztolniach przy świetle lamp górniczych błyszczało od srebra jak w zaczarowanym skarbcu. Dobywano tam kruszców przez 28 lat, a mimo to jeszcze dwie trzecie pola czekało kilofa. Dnia 17 czerwca 1917 r. o godz. 11 zauważono w jednej sztolni silniejszy napływ wody który wielkie maszyny wkrótce pokonywały. Nagle 10 min przed godz. 14 kiedy górnicy prawie kończyli szychtę, rozległ się w kopalni ogromny huk i szum wody. Z boku i spodu podkopów woda wyrwała wielkie bryły rudy, tam i ówdzie strop się zawalił., zapadły ścian, a przeraźliwie huczący potok wody, podwyższający się od minuty do minuty, dochodził górnikom już pod kolana. Wszystko pouciekało do szybu, a tylko dzięki temu, że bity był spadkowo, przez co bez żadnych wind lub drabin można było pospieszyć na powierzchnię ziemi, zdołali się uratować wszyscy górnicy. Woda napływała w ilości 38 m kub. w minucie, a maszynistów którzy do ostatnich chwili pilnowali maszyny, pędziła jeszcze blisko do powierzchni. W przeciągu dwóch godzin kopalnia była całkowicie zatopiona i wraz z nią wszystkie maszyny i kosztowne urządzenia górnicze – zatopił się milionowy skarb, zaś 700 górników straciło pracę. Ludzie twierdzili, że to była kara Boża. Od tego czasu często przyjeżdżają tu inżynierowie, aby zbadać możliwość osuszenia kopalni, a wszyscy są zdania, że w pobliżu kopalni znajduje się podziemne jezioro, którego osuszenie tylko wtenczas by było możliwem, gdyby rozdzielczość jego i głębokość nie przekraczały nadzwyczajnych rozmiarów, a skorupa ziemii, pokrywająca jezioro, nie zawaliłaby się. Według nowszych badań sięgają pokłady rudy do powiatu lublinieckiego, gdzie w roku 1926 odkryto złoże rudy w okolicach kolei Lubliniec - Herby, 2 metry pod powierzchnią ziemii. Taki tekst czytamy na tabliczce w miejscu, w którym odnajdujemy pomarańczowy szlak rowerowy, wiodący wokół pozostałości po zabudowaniach kopalni. Szlak ten, co ciekawe, zaczyna się w Miasteczku Śląskim, biegnąc również przy zalewie Chechło. Na schemacie kopalni wyraźnie widać, że w środku lasu krył się imponujących rozmiarów zakład, który pewnie, gdyby nie zalanie, rozrósłby się dziś do ogromnych rozmiarów, zupełnie przekształcając okolicę. Na pomarańczowym szlaku co rusz trafiamy na pokopalniane ruiny, porośnięte rudym (a jakżeby inaczej!) mchem oraz większe i mniejsze jeziorka z wodą połyskującą na rudo, jakby przypominające o tym, że mimo starań człowieka, chcącego wyrwać z ziemii jej bogactwo, to natura ma o wiele większą moc i korzystając z niej w końcu odebrała sobie, co do niej należy. Z pomarańczowego szlaku wokół ruin wracamy na szeroką, leśną drogę. Korzystając z gościnności i spokoju tutejszych lasów postanawiamy dojechać jeszcze do Kalet i stamtąd wrócić pociągiem do domu. Dopiero teraz na naszej trasie pojawiają się ludzie, ale dalej nie możemy narzekać na tłok. Po drodze mijamy zalew Zielona, co oznacza, że jesteśmy już w Kaletach. To kolejny dziś sztuczny zbiornik - zalane wyrobisko rud żelaza, powstałe na Małej Panwii, co jednak w ogóle nie odbiera mu uroku. Wokół zalewu biegnie 9-kilometrowa ścieżka zwana zieloną pętlą. Na pociąg w Kaletach dojeżdżamy w ostatniej chwili. Zmęczeni i zadowoleni. Leniwa niedziela została przekuta w aktywną, co mnie bardzo cieszy. Mam nadzieję, że to nie ostatnie słow naszej 4-osobowej ekipy!
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |