24/8/2013 1 Comment Pierwsze rowerowe 133 kilometryWszystkie moje rowerowe wojaże zaczęły się od samotnej wyprawy w sierpniu 2013 roku. Wtedy to wyruszyłem z Siemianowic Śląskich do Międzybrodzia Żywieckiego. To był kamień milowy i chrzest bojowy w jednym. To była pozytywna masakra! Dlaczego pojechałem akurat tam? Dlatego, że właśnie tam wyjechała na kilkudniowy odpoczynek moja rodzinka. Po kilku telefonicznych relacjach mamy (a szczególnie informacji, że jest tam dla mnie miejsce noclegowe) poczułem jakiś wewnętrzny impuls. Coś jakby oburzenie na obecną sytuację połączone z ekscytacją i chęcią zmiany. Byłem w domu a oni nad pięknym jeziorem wśród gór. Dzieliło nas „tylko” 85 km przestrzeni, którą trzeba było jakoś pokonać, by móc rozkoszować się pięknymi widokami i miłym towarzystwem.
Ta wizja tak mnie kusiła i nie dawała spokoju, że w końcu pozwoliłem impulsowi, by rozgościł się w moim umyśle i przejął dowodzenie. Starałem się nie myśleć za wiele o tym, jaki to dystans, nie wyobrażać sobie tej odległości na mapie. Podjąłem szybką decyzję a potem działałem już jak automat. Spakowałem do plecaka cztery banany, dwie półlitrowe wody mineralne, ciepłą bluzę, spodnie, czyste majtasy na zmianę i 30 zł. Banany za chwilę wyjąłem, bo okazały się za ciężkie. Równie spontanicznie przygotowałem się do trasy. Na Google Maps obejrzałem, jakie miasta i wioski powinienem minąć po drodze i spisałem je na kartce. Czy miałem mapę? Nie. Czy miałem pompkę, zapasowe dętki, jakiekolwiek narzędzia do roweru? Nie. Czy kiedykolwiek wcześniej zrobiłem trasę dłuższą niż 40 km? Niestety nie. Po prostu założyłem buty, plecak, wskoczyłem na rower i wyjeżdżając z Siemianowic skierowałem się w stronę Katowic. Tak rozpoczęła się moja przygoda. Oczywiście zgubiłem się już w Katowicach. Wszystkich, którzy nie znają tego miasta i kojarzą je z gęstą industrialną zabudową, zapraszam do takich dzielnic jak Murcki czy Polesie. Leśna przygoda gwarantowana :) Po dwóch godzinach kręcenia się w terenach leśnych i parkowych udało mi się opuścić Katowice i dojechać do granicy z Tychami. Już na tym etapie byłem z siebie bardzo dumny. Jeszcze nigdy nie dotarłem na rowerze tak daleko od domu. A tymczasem mnóstwo kilometrów było jeszcze przede mną! Czułem się dziwnie. Z jednej strony miałem wrażenie, że wystarczy tylko pedałować wytrwale, mijać kolejne miasta a w przerwach coś zjeść, że to przecież nic takiego. Z drugiej strony gdzieś w środku czaił się dziwny lęk przed każdym kolejnym kilometrem, który oddalał mnie od domu, bezpiecznej przystani. Te sprzeczne uczucia i miotanie się między nimi zajęły mój umysł na tyle, że w ogóle nie zwracałem uwagi na zmęczenie i pedałowałem dzielnie, niemal nie robiąć przerw. Pierwsza przerwa sama mnie dopadła. Gdy znalazłem czerwony szlak w Tychach prowadzący w lasy kobiórskie, poczułem się nieco senny. Oczy same mi się zamykały a mięśnie zdawały się omdlewać, a przecież była dopiero trzynasta. Od trzech godzin byłem w trasie i kompletnie zapomniałem o jedzeniu! Oczywiście nie miałem zapięcia, więc zanim głodny jak wilk (banany zostały w domu) wbiegłem do Biedronki, musiałem poprosić Rosjankę sprzedającą przed sklepem zestawy noży, by popilnowała mi roweru. Jestem tej Pani bardzo wdzięczny, dzięki niej za kilka chwil stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch mlecznych czekolad i dwóch jeszcze ciepłych bagietek z czosnkiem! Jedną z bagietek wcisnąłem do ust jeszcze zanim wyszedłem ze sklepu a drugą niemal udławiłem się pięć minut później, jadąc i jednocześnie jedząc. Gdy już zaspokoiłem pierwszy głód, mogłem ze spokojnym umysłem przecinać szerokie i równe ścieżki kobiórskich lasów, chłonąc widoki jak gąbka. Oczywiście w jakimś momencie zgubiłem szlak i zamiast kierować się na Kobiór, pojechałem w kierunku Gostynia. Ale nic to, sympatyczny staruszek u wylotu leśnej ścieżki wskazał mi dobrą drogę. Międzygminnym niebieskim szlakiem rowerowym Plessówka, który prowadził mnie leśnymi ścieżkami i niewielkimi drogami, dojechałem do sołectwa Piasek a potem niepotrzebnie, prawie do centrum Pszczyny. Choć w sumie czy niepotrzebnie? W końcu nigdy nie byłem w Pszczynie, więc zawsze to jakaś wartość krajoznawcza :) W Pszczynie poczułem, że już naprawdę zabrnąłem daleko. Znów poczułem tą dziwną mieszankę zaniepokojenia (gdzie tam Siemianowice!), ekscytacji i dumy. Duma chyba jednak przeważała, bo nieświadomie non stop szczerzyłem zęby (co na rowerze nie jest dobrym pomysłem, bo wszędobylskie muchy tylko na to czekają). Przez całą trasę świeciło słońce, na niebie nie było ani jednej chmurki. Szczególnym i magicznym momentem był ten, w którym pokonałem stromy fragment drogi i nagle na horyzoncie zobaczyłem zarys gór. To było coś! Za kilka chwil bardzo mile zaskoczyły mnie tereny między Miedzną a Jawiszowicami, gdzie obok siebie ulokowało się kilka pięknych jezior otoczonych przez wysokie, falujące na wietrze trawy. Tam dostałem wskazówkę od pewnej miłej Pani, iż wcale nie trzeba tych jezior okrążać, wystarczy przejechać mostkiem nad największym z nich. Szybko przekonałem się, że mostek to dużo powiedziane. Był to wąski betonowy pasek, pod którym biegł rurociąg. Kierownica co rusz odzierała mi się o barierki, konstrukcja trzeszczała pode mną niebezpiecznie, ale drogę skróciłem i co przeżyłem, to moje :) Potem już było z górki. Jechałem dobrze oznakowanymi drogami, zgodnie z wytycznymi na kartce. Wilamowice, Hecznarowice, Kobiernice - kolejne tabliczki mijałem z coraz szerszym uśmiechem. W Wilamowicach zatrzymałem się zaciekawiony przy tablicy z dziwnym napisem. Jak później sprawdziłem, jest to miasto z nietypową historią. Obecnie mieszkają tam potomkowie osadników z Fryzji i Flandrii, którzy osiedlili się na tych terenach w XIII wieku. Co więcej, stworzyli wyizolowaną kulturowo społeczność, mieli nawet własny język wilamowicki (wymysiöeryś), którym obecnie posługuje się jeszcze ok. 70 osób. Odkrywanie takich perełek po drodze strasznie mi się spodobało i przez chwilę czułem się niczym mityczny odkrywca nowych krain (co pewnie znaczy, że mózg powoli fiksował ze zmęczenia). W okolicy Kobiernic zaczęło się już robić robić szarawo. Dzień powoli składał broń i ustępował pola nocy. Żeby było milej, padła mi bateria w telefonie. To niestety przysporzyło mojej rodzinie wielu stresów, ponieważ wiedzieli, że ciągle jestem w trasie (bez mapy i z zerową wiedzą o okolicy) ale nie mogli się ze mną skontaktować, by mi jakoś pomóc. Po parunastu chwilach zapadły kompletne ciemności. Przyznaję, poczułem się niepewnie. Proporcje pozytywnych emocji do negatywnych nieco się zaburzyły, ale bardzo pomogło mi to, że właściwie nie miałem wyjścia – mogłem tylko jechać przed siebie. W ogóle nauczyłem się tego dnia, że wyłączenie negatywnego myślenia (zamartwiania się, snucia dramatycznych wizji) może być niezwykle pomocne w osiągnięciu celu. Skupienie na celu, dużo pary w nogach i uśmiech okazały się za to idealnymi towarzyszami podróży. Mniej więcej od godziny 19 droga zaczęła mi się dłużyć. Z lampką czołową, oświetlony jak bożonarodzeniowa choinka dotarłem do Porąbki. Jadąc wzdłuż Soły, której widok bardzo mnie ucieszył, bo był zapowiedzą jeziora Międzybrodzkiego, zauważyłem mężczyznę na przystanku. To był rzadki widok, bo od parudziesięciu minut nikogo nie mijałem. Zatrzymałem się, wyjaśniłem swoją sytuację i poprosiłem o użyczenie telefonu. Zgodził się bez problemu. I wtedy stało się coś pięknego. Gdy wykręciłem numer mamy i w krótkich słowach zacząłem jej tłumaczyć mamie, gdzie jestem zobaczyłem znajomą czerwoną Skodę Felicię. To moi rodzice wyjechali mi naprzeciw, poganiani przez złe przeczucie i odchodzące od zmysłów babcie. Jak automat odkręciłem przednie koło, wrzuciłem rower do bagażnika i padłem na tylne siedzenie. Nie dowierzałem, że to już, że nie muszę więcej pedałować, dotarłem do celu i mogę zacząć się z tego cieszyć. Być może dla niektórych z was taki dystans to betka, dla mnie jednak były to wielkie emocje, potworne zmęczenie (które przyszło dopiero, gdy wreszcie zsiadłem z roweru) i ogromna satysfakcja z tego, że wreszcie zamiast tylko planować i gadać odważyłem się coś ZROBIĆ. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie też siła, z jaką te moje dobre emocje zainfekowały moją rodzinę. Słuchając mojej wieczornej relacji, wszyscy byli tak dumni, jakby całą trasę pedałowali ze mną ramię w ramię. Gdy tak gadałem i gadałem, dotarło do mnie, że przez moje błądzenie zamiast przewidywanych 85-90 km, zrobiłem ich 133. Nie żałowałem jednak ani jednego z nich. W nocy wciąż byłem tak podekscytowany, że przez kilka godzin nie potrafiłem zasnąć. Organizm nadal był w stanie gotowości, mózg chyba nie potrafił uwierzyć, że już nie będzie kolejnych wyzwań, że można odpuścić i po prostu iść spać. Następnego dnia bałem się umieścić wiadomą część ciała na siodełku, ale nawet nieźle poszło mi przejechanie 8 kilometrów, które dzieliło mnie od jeziora Żywieckiego. Wciąż odczuwalna satysfakcja z trasy, chłodna woda jeziora i świadomość, że nie muszę tego dnia więcej pedałować, bo do domu wrócę jako pasażer samochodu sprawiły, że był to jeden z najpiękniejszych dni w moich życiu. Od tego dnia towarzyszy mi piękne uczucie – żeby zrobić coś wielkiego, wystarczy tylko zacząć i potem się nie poddawać a wszystko będzie dobrze. Może to brzmi patetycznie, ale poczułem wówczas, że mogę wszystko. Wracając do domu, w myślach wciąż rozważałem kolejne cele rowerowej podróży i nie przestawałem się uśmiechać. Zdjęć zrobiłem niewiele, bo niewiele robiłem przystanków. Są kiepskiej jakości, bo oczywiście nie wziąłem aparatu - tak jak banany, nie przeszedł testu "ciężkości :)
1 Comment
Oysia
17/10/2014 12:27:30
Super przygoda, bardzo inspirująca! Gdzie by tu pojechać...
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |