Karol zaczyna z grubej rury. Nigdy wcześniej nie jeździł na tak długie trasy. Jego poprzedni rowerowy rekord to 30 km. Dziś zamierza przejechać ponad trzykrotnie więcej. Każdemu, kto uważa, że nie jest w stanie, nie ma kondycji, nie może, nie potrafi, bardzo by chciał, ale się nie nadaje, dedykuję ten wyczyn Karola i polecam lekturę całego wpisu! 24 września, czwartek godz. 8:00 Zaczynamy w okolicznościach, które odstraszyłyby niejednego amatora pedałowania. W powietrzu wyraźnie czuje się, że lato już sobie poszło. Zimne powietrze wieje w twarz, bezwstydnie wślizgując się pod ubranie. Dobrze, że od Dąbia ziemia wybrzusza się dziesiątkami pagórków. Parę podjazdów i od razu jakoś tak człowiekowi cieplej. Karola nie przeraża stroma droga pomiędzy Toporowicami a Mierzęcicami. Uparcie pedałuje pod górę. Gdy ulica w końcu się wypłaszcza, zjeżdża na pobocze obok mnie i z szerokim uśmiechem pada na trawę. - Jest ciężko, ale warto... - mówi, patrząc na widoki, które się przed nami rozciągają. Leżymy na trawie. Jesteśmy jakby poza światem, ponad nim, a jednocześnie tak blisko niego. Patrzymy na ciężkie szare chmury. Coś mi się wydaje, że zaczynają się powoli rozsuwać. Prujemy w górę, na północ, na Koziegłowy. Najpierw jednak chłoniemy spokój lasów w okolicach Brudzowic i Strąkowa. Na ulice wyjeżdżamy w Cynkowie. Znów nie ma samochodów i znów nie słychać nic, prócz szumu opon. Muczymy w kierunku stada krów. Są jak wielkie, czarno-białe kropki na wyblakłych polach, które ciągną się aż po horyzont. Nie odpowiadają nam, monotonnie żując trawę. Patrzą na nas trochę jak na wariatów. Jakoś mi to nie przeszkadza. W Cynkowie trafiamy na drewniany Kościół św. Wawrzyńca. Jest z 1631 r. i znajduje się na szlaku architektury drewnianej. Zapach starego drewna wysyła moje myśli w przeszłość. Przez chwilę mam wrażenie, że jeszcze trochę i uda mi się usłyszeć wszystkie te rozmowy, szepty, okrzyki i śpiewy, które rozbrzmiewały tu przez wieki - we wnętrzu kościoła i dookoła niego. Ale nic z tego, zostaję z samym tylko wrażeniem. Teraz, dla odmiany, jest tu zupełnie cicho i całkiem pusto, a podwójnych drewnianych drzwi strzeże wielka kłódka. Parę metrów od kościoła trafiamy na drewnianą wiatę i mapę, standardowe miejsce odpoczynku dla rowerzystów. Podchodzę do mapy i od razu coś mi nie pasuje. Symbole rowerzystów z daleka wyglądają jakoś tak inaczej. Może dlatego, że to mapa szlaków konnych. Stąd niewielka, drewniana zagroda, tuż przy wiacie. My stawiamy nasze rumaki na dwóch kółkach i cykamy kilka zdjęć. Jeszcze nie odpoczywamy. Odpoczniemy sobie na plaży. Na rynku w Koziegłowach przy fontannie patrzą na nas trzy kamienne kozie głowy. Ładnie tu. Jest nawet bankomat, ale okazuje się, że zapomniałem karty. To nic, jedzenia mamy sporo, a zresztą przecież nie będziemy jechali nie wiadomo ile. Droga nie mogłaby być prostsza. Z rynku ulicą Porajską jedziemy nad samo jezioro. Uwielbiam ten moment, kiedy budynki i drzewa niespodziewanie rozsuwają się, pozostawiając pusty fragment nieba, pod którym jakby nigdy nic kołysze się wielki zbiornik wody. Jezioro Porajskie jest szarą powierzchnią, stykającą się z nieco mniej szarą powierzchnią nieba. Jednak gdy przejeżdżamy przez zaporę na Warcie i siadamy na niewielkiej plaży, słońce nieśmiało wychodzi zza chmur. Najpierw wypuszcza testowe kilka promieni, by ukazać się niemal w całej okazałości, sprawiając, że zrzucam kurtkę i z błogością zamykam oczy. Karol padł tuż obok. Oddycha z ulgą. Na liczniku mam 55 km. Dotarliśmy do celu... Jezioro jeziorem, jednak motto mojego bloga brzmi prawdziwym celem jest droga i kolejny raz przekonuję się, że to nie tylko ładnie brzmiący slogan. Widoki, które funduje nam droga powrotna jak dla mnie przebijają wodnisty urok porajskiego jeziora. Okrążamy jezioro od jego wschodniej strony, jadąc przez Masłońskie drogą 791. Tu miłe zaskoczenie - aż do miejscowości Żarki-Letnisko prowadzi nas ścieżka rowerowa wyznaczona na chodniku. Dookoła pachnie las, a my jedziemy sobie bezstresowo. Słońce się rozhulało, zakładam ciemne okulary. Czuję, że sił, zamiast ubywać, jeszcze mi przybyło. Nie można tego powiedzieć o Karolu, ale trzyma się dzielnie. Humoru nie psuje mu nawet fakt, że coś mu wpadło pod soczewkę i kłuje go w oko. Zaparł się i jedzie. Na skrzyżowaniu odbijamy w prawo, prosto na mostek na Warcie. Wjeżdżamy do miejscowości o uroczej nazwie Lgota Nadwarcie, która to wita nas spokojnymi ulicami i ciszą ulicy nadrzecznej. Tutaj właśnie zaczyna się robić widokowo. Ulica wije się niczym wąż, to w górę, to w dół, a z każdego wysokiego punktu rozciągają się coraz lepsze widoki. Słońce jest coraz niżej i oświetla to wszystko na pomarańczowo-złoto. Czy może być lepiej? Kozy, mimo, że mają ze swojej zagrody bajeczny widok, są na niego kompletnie nieczułe. Na nas zresztą też. Mimo, że początkowo tłumnie gromadzą się przy ogrodzeniu, po bliższym przyjrzeniu się nam, odchodzą jakby zawiedzione, że to tylko my. Ulica Kręta faktycznie jest kręta. Wije się zawijasami spadającymi w dół wzgórza. Jadąc nią, mam wrażenie, że cały świat leży u moich stóp. Albo nie, to nie jest wrażenie, on tam faktycznie leży. A ja przyciskam mocniej pedały i po prostu po niego sięgam. Pińczyce, ulica Siewierska. Pesymista ujrzałby tylko znak "uszkodzona droga na odcinku 2 km", a po nim nawierzchnię w stanie tak dramatycznym, że bałbym się po niej jechać samochodem. Ja widzę tylko i wyłącznie potencjał. - Zrób mi zdjęcie, jak jadę w dół tej uliczki - proszę Karola. Widzę już to piękne zdjęcie oczami wyobrażni! Efekt tej wizji obejrzeć możecie na głównej stronie bloga. Z "Biedronki" na siewierskim rynku wychodzę obładowany jedzeniem. Karol siedzi na ławce i duma. Albo raczej łapie każdą chwilę bezruchu, żeby się zregenerować. Szarzeje, ale droga już teraz będzie prosta - według mapy mamy jechać ulicą Krakowską, potem odbić w Młyńską i przejść na drogą stronę drogi E-75, kierując się na Tuliszów. Brzmi to prosto, ale okazuje się trudne w realizacji. Mapa Google zasugerowała mi przejście, które teraz nie wydaje mi się zbyt bezpieczne. Jest ciemno, auta mkną jak jakieś demony, oślepiając nas światłami, a ich sznur się nie kończy. Jedziemy więc trochę dalej, trzymając się drogi szybkiego ruchu i wypatrując kolejnych przejść. Ciężko się wypatruje, bo robi się już całkiem ciemno. Jakby tego było mało, wysiada bateria w lampce rowerowej Karola. Ale jedzie dalej: wykończony, bez jednej soczewki, bez światełka, po kocich łbach, drogą, która zamiast się skracać, właśnie zaczęła się wydłużać. No co za gość! Dostajemy się na czerwony szlak rowerowy, który wydaje mi się znajomy. Po chwili orientuję się, że to rowerowy szlak zamkowy, biegnący z z Dąbrowy Górniczej aż do siewierskiego zamku. Tyle, że my nie chcemy jechać do Dąbrowy. W pewnym momencie siadamy na poboczu drogi. Widzę, że Karol ma dość. Rozglądam się dookoła i nic nie wiem. Dopada mnie stres, bo właśnie dotarłem do granicy swojej strefy komfortu. Jest ciemno, coraz zimniej, zgubiłem drogę, martwię się o zapas sił Karola i o to, o której wrócimy do domu. To najważniejsza chwila tej wyprawy. Siłuję się ze złymi myślami, aż wreszcie ogarnia mnie spokój. Z każdej sytuacji jest wyjście - łatwo tak mówić, siedząc na kanapie w ciepłym domu. Ale wtedy, w ciemności, na mokrej trawie, czuję to całym sobą. Przecież możemy sobie tu po prostu posiedzieć i nabierać sił, czekając, aż się rozwidni. Mogę skoczyć na stację benzynową po prowiant. Nic się nie stanie, jeśli zrobimy coś zupełnie inaczej niż zaplanowaliśmy. Świat będzie kręcił się dalej. Oddycham głęboko, z ulgą. Jedziemy dalej, a mnie jedzie się dużo lżej. Możemy znaleźć drogę, ale nie musimy. Oczywiście wtedy ją znajdujemy. Nigdy wcześniej nie cieszyłem się tak na widok świateł i przejścia dla pieszych. Karol chyba też nie, bo mimo zmęczenia wyraźnie przyspiesza. Z Podwarpia kierujemy się na Tuliszów. Ciemne, spokojne ulice teraz wydają mi się duże przyjaźniejsze. W Tuliszowie rozpoznaję drogę. Chowam mapę do plecaka i zakładam dodatkową warstwę ubrania. Będziemy zaraz pędzić w dół tnąc zimne powietrze w Dąbiu, tam, gdzie jakieś 11 godzin wcześniej z mozołem pięliśmy się pod górę. godz. 22:30 Jesteśmy w Goląszy Górnej. Albo w Goląszy Biskiej. Ciężko cokolwiek dojrzeć. Widzę za to bardzo wyraźnie niemal białego lisa, który przemyka tuż przed moimi kołami. Co jakiś czas przystaję i czekam na Karola. Na jego twarzy wyraźnie widać już zmęczenie, ale się nie poddaje. - Ile jeszcze kilometrów? - pyta co jakiś czas, a ja odpowiadam mu zgodnie z prawdą. 15, 14, 13. Dziwi się, że tak powoli mijają. Jesteśmy w trasie już ponad 14 godzin. Siadam na przystanku, wpatruję się w ciemność i zajadam ciasto. Po kilku chwilach dojeżdża do mnie Karol. Z trudem zsiada z rowera i kładzie się na ławeczce. Uświadamiam mu, że to co właśnie robi, to jest coś wielkiego. Pamiętam, jak się czułem, gdy pierwszy raz przejechałem 133 km. Pamiętam, że byłem półżywy. Karol mówi, że czuje się jak zombie, więc nasze odczucia są dość podobne. Ale mówi też, że jest z siebie dumny. Wiem, że jutro po zombie nie będzie ani śladu, a duma zostanie na zawsze. Dla zainteresowanych szczegółami trasy: Trasa w Google Maps (kliknij) I dla tych, którzy chcą tylko rzucić okiem:
2 Comments
Justyna
29/9/2015 20:49:03
No wielkie gratki dla Karola! to naprawdę był wyczyn! już czuję ten jego ból pośladków..
Reply
Karol
29/9/2015 22:20:21
Dziękuję. Tobie też gratuluję za długi dystans.
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |