2/2/2019 0 Comments Mikroprzygoda: Mały Szlak Beskidzki - Góra Żar - Kocierz. Zaczynam pieszy sezon 2019!Nie przestaje mnie zadziwiać fakt, ile miejsc i emocji można upakować w jednym dniu. Bo przecież to niesamowite, że jeszcze o 5 rano leżałem w domu w ciepłym łóżku, a już po 4 godzinach obserwowałem gigantyczne bloki lodu przy zaporze na Sole, potem przez 8 godzin walczyłem z ośnieżonym szlakiem, zapadając się po uda, słuchałem wycia wichru w koronach drzew i wśród zapadającego zmroku obserwowałem skupiska miejskich świateł migających w dolinach, by wreszcie po długiej i skomplikowanej drodze o 23.30 znaleźć się znów w tym swoim ciepłym i suchym łóżku, zastanawiając się, czy to, co przeżyłem przez ostatnie 12 godzin to była rzeczywistość czy może raczej jakiś senny majak wywołany zimową melancholią? Początek jest pełen wyzwań. Spóźnia się pociąg, którym Justyna dojeżdża do Katowic. Spóźnia się pociąg, którym z Katowic mamy dojechać do Bielska. Ucieka nam bus z Bielska do zapory na Sole. Łazimy więc półtora godziny, szukając innego, a gdy już w końcu udaje nam się do niego wsiąść, wysiadamy nie na tym przystanku, co trzeba. Idąc poboczem drogi, jesteśmy przez samochody brutalnie spychani do rowu pełnego roztopionego śniegu i błotnistej mazi. Ale kto by się tym przejmował! To moja pierwsza wycieczka w tym roku, wysiedziałem już w domu tysiące godzin, aż w kanapie zrobiło się wgłębienie, a na brzuchu narosła warstwa tłuszczu, zatem wszystko, co wydarza się poza moimi czterema ścianami jest dla mnie atrakcją i przyjemnością (pogląd ten trochę zweryfikuję kilka godzin później...) Gdy już docieramy do zapory na Sole, wiem, że nic nas nie powstrzyma (kolejny pogląd, który zostanie zweryfikowany jakiś czas później). Mamy w garści czerwony szlak, jesteśmy królami życia ;) Teraz nie pozostaje nic, jak dreptać w ślad za czerwonymi kreskami i wchłaniać widoki. Jestem beztroski jak dziecko, które po długim czasie siedzenia w domu wreszcie wybiegło na podwórko, by się pobawić i nie patrząc na nic hasa sobie radośnie z szerokim uśmiechem. Jednak już po parunastu minutach szlak przypomina nam, że mimo słońca na niebie, wciąż mamy luty. Mam wrażenie, że z każdym krokiem pod górę warstwa śniegu jest wyższa o kilka milimetrów. Gdy po ok. 20 minutach wdrapujemy się na wysokość pozwalającą widzieć nieco więcej, wita nas widok na swój sposób piękny, choć też surowy i w jakiś sposób mroczny - na wpół ośnieżone góry i warstwa lodu pokrywająca jezioro. Dobrze, że co jakiś czas pokazuje się słońce, zagrzewając nas do walki ze szlakiem. Justyna do tejże walki przygotowała się dobrze - ma raczki i stuptuty. Ja jestem dziś (czy tylko dziś?;)) przedstawicielem wersji ekonomicznej (czy raczej wersji "nie zdążyłem na allegro zamówić stuptutów") - mam tylko worki na śmieci schowane pod dodatkową parą skarpet. Ich przydatność również zweryfikuje upływ czasu... "Śnieg do kolan? Co to dla nas" myślimy sobie, podczas gdy warstwa śniegu do kolan staje się powoli, acz z bezwzględną systematycznością, warstwą sięgającą coraz wyżej. Na Górze Żar śnieg nieco nam odpuszcza, bo przegoniło go stąd słońce i setki podeszew turystycznych butów, a także, co ciekawe - pantofelki panny młodej i lakierki pana młodego którzy dziś, w warstwie mokrego śniegu, uskuteczniają tu swoją ślubną sesję. Przy silnych podmuchach wiatru usiłuję równocześnie założyć na siebie kurtkę, którą zdążyłem ściągnąć idąc pod górę, znaleźć rękawiczki, ubrać je na skostniałe palce i zrobić jakieś sensowne zdjęcie. Kręcę się dookoła i mam wrażenie, że ciągle włażę w kadr fotografowi pary młodej. Dobrze, że Justyna, praktyczna jak zwykle, po prostu stoi sobie z boku i cyka fotki. Podziękowania za najładniejsze zdjęcia z tej trasy należą się właśnie jej! Kiedy już opuszczamy dość gwarny wierzchołek Góry Żar, zostawiając ją za sobą bez żalu, nasze mokre już stopy mogą z ulgą poczłapać trochę po asfalcie, co oczywiście nie oznacza, że od tego wysychają. Wysychanie to coś, co dziś jeszcze długo nie będzie im dane... A potem znów śnieżna ścieżka... ... i urokliwie położona ławeczka, idealna na poprawienie ekonomicznej wersji skarpeto-stuptutów, które już dawno nie spełniają swojej podstawowej funkcji, pozostawiając tylko mglistą świadomość, że coś tam do tych butów dodatkowego wetknąłem i przecież miało działać... Drugim dziś zdobytym szczytem jest Kiczera (827 m n.p.m.). Fajnie, choć tempo mamy iście ślimacze. Tak sobie przynajmniej wtedy myślę, nie mając jeszcze pojęcia, jak bardzo ślimacze może być nasze tempo. Z Kiczery mamy piękny widok: Za Kiczerą śniegu znów jest po kolana. Uczymy się chodzić i zapadać jednocześnie. Zdarza się, że śnieg sięga do połowy uda, ale mam tutaj jakiś taki moment mega energii, że nawet decyduję się na lekki bieg, przeskakując żwawo od jednej dziury po czyjejś stopie do następnej. Po parunastu minutach jednak powoli zaczynam się przekonywać, że nasza dzisiejsza trasa zaczyna należeć do takich, które każdą nadwyżkę energii wchłoną bez mrugnięcia okiem, obliżą się i poproszą o jeszcze. O 15:30 meldujemy się na Przełęczy Isepnickiej. Zastanawiam się, czy już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, z czym przyjdzie nam się dziś mierzyć. Chyba jeszcze nie do końca, sądząc po ilości zdjęć z tej chwili. Jeszcze chce nam się cykać zdjęcia. Kolejne zdjęcia powstają dopiero 1,5 godziny później, gdy wkraczamy na teren Rezerwatu Przyrody Szeroka w Beskidzie Małym. Przez te 1,5 godziny mierzymy się ze śniegiem, który czasem sięga nam po pachwiny (na szczęście, te dolne!). Robi się coraz ciemniej, co z jednej strony wygląda bardzo ładnie na zdjęciach, ale z drugiej przypomina nam, jak bardzo powoli idziemy. Przestajemy już swój marsz nazywać chodem, a coraz częściej nazywamy pełzaniem. Mamy jednak jeszcze na tyle sił, by dostrzec dziwnego kształtu chmury, unoszące się nad czubkami drzew. Jakieś pół godziny później nasz czerwony szlak wygląda tak: Można powiedzieć, że symbole szlaku są tak nisko, że na wyciągnięcie ręki... Idę czując jak z każdym krokiem ucieka ze mnie spora część energii, co rusz zapadam się nogami w śniegu, pod którego warstwą lodowata breja tylko czeka, żeby wlać mi się do butów (worki na śmieci pomiędzy skarpetą a butem idealnie ją tam zatrzymują). Mógłbym oczywiście w tym momencie zacząć narzekać. Na trasę, własne nieprzygotowanie (choć stuptuty już by tutaj nic nie dały, raczej podgumowane spodnie na szelkach, z rodzaju tych, które noszą rybacy). Zachowuję jednak świadomy umysł i cały czas mam w głowie to, co mnie tu przywiodło. Chęć przeżycia przygody. Chęć poczucia życia, które często oznacza zmęczenie, niewygodę, jakiegoś rodzaju dyskomfort, ale jest jednocześnie cudowną, nieprzewidywalną siłą, która niesie nas w miejsca, których się nie spodziewamy i daje nam doznania, które zostają w nas na długo. Widok zaśnieżonego szlaku na tle coraz ciemniejszego nieba jest tego typu doznaniem. Coraz większe zmęczenie i towarzyszący mu coraz większy spokój, który spływa na mnie powoli wśród totalnej ciszy przerywanej tylko skrzypieniem naszych kroków jest tego typu doznaniem. Doceniam każdą minutę tego marszu i mimo, że głowę mam przez większość czasu zwróconą w stronę zdradliwego podłoża, dostrzegam to, co dookoła. Całe to piękno i siłę dzikiej przyrody, który drwi sobie z naszych stuptutów, zapasów czekolady w plecaku i śmiesznego szlaku, wyznaczonego farbą na korach drzew. I myślę sobie: właśnie po to dziś wyszedłem z domu. Kolejnym, ostatnim już określeniem naszego dzisiejszego sposobu przemieszczania jest czołganie. Mniej więcej o godz. 18:00 każdy nasz krok kończy się zapadaniem się całej nogi w śniegu aż po pachwinę. Nogę należy wyjąć, podpierając się drugą, która zapada się tak samo. Gdy zapadną się obie, można podeprzeć się rękami, ale jest opcja, że one też się zapadną, po czym na głowę spadnie nam nielekki tego dnia plecak, przyginając do ziemi. Z tej pozycji trzeba jakoś się wydobyć i postawić kolejny krok, przy czym sytuacja na 90% się powtórzy. I tak brniemy przez kolejne metry, wiedząc już, że nie dotrzemy do naszego dzisiejszego celu, bo nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie trasy. Jakiś czas później (kto by marnował energię, żeby patrzeć na zegarek) dostrzegamy w oddali ledwie widoczne światełka. Przebłysk cywilizacji - Hotel & Spa Kocierz. Jest to jednak bardzo złudne zjawisko - przy naszym dzisiejszym tempie droga do hotelu jest dla nas jeszcze bardzo, ale to bardzo długa. Rozmawiamy coraz mniej (szkoda energii) i robimy jeszcze jedno, ostatnie dziś zdjęcie: Gdy światełka hotelu coraz śmielej mrugają do nas z ciemnej przestrzeni pomiędzy drzewami, poziom energii w jakiś cudowny sposób w nas rośnie. Nie przesadzamy jednak z trwonieniem jej. Jest 20:00, gdy przemoczeni i działający w trybie "slow motion" wychodzimy ze śniegu po pas prostu na prosty, niezapadający się pod stopami asfalt. Nogi muszą się przyzwyczaić do chodzenia w nowy sposób. Moje spodnie są mokre aż do połowy ud. W butach chlupocze woda. Nie tracimy jednak optymizmu i postanawiamy złapać na stopa któregoś z gości odjeżdżających z hotelu. Na parkingu jednak pusto, między samochodami hula wiatr. Wychodzimy więc na biegnącą obok hotelu drogę nr 781 i gdy tylko widzimy światła nadjeżdżającego samochodu z nadzieją wyciągamy kciuki w ciemność. Zatrzymuje się czwarty samochód. Młodzi ludzie jadący do Andrychowa. W ciepłym i suchym wnętrzu samochodu czuję się jak w raju. Zostajemy podwiezieni na postój busów, prosto pod zamykające się drzwi ostatniego dziś busa do Bielska-Białej. Na pociąg czekamy zaledwie 20 minut. Mamy szczęście i mamy za sobą wspaniały dzień. O 23:30 leżę w suchym i bezpiecznym łóżku i wspominając go, nie mogę mu się nadziwić. Czy to się naprawdę wszystko stało?
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |