Dzikie zjazdy z zabłoconych stromizn, mozolna wspinaczka po śliskich kamieniach w górę rzeki, no i oczywiście wielka ślizgawka z finiszem w błocie - tak zapamiętam tegorocznego Rekruta w Myślenicach. Sobota, 30 maj, godz. 9:00 A miałem się oszczędzać Rockowe brzmienia na pełen regulator i kierownik zamieszania jeżdżący na rasowym fatbike'u. Niemal od pierwszych minut wchłaniam klimat i zaczynam nerwowo przestępować z nogi na nogę, jakbym zaraz miał podjąć najważniejsze wyzwanie w życiu, od którego zależy cała moja przyszłość. Staram się zachować dystans i pamiętać, że mój organizm, zmęczony po rowerowej wyprawie nad morze, może tym razem nie dać rady, ale podczas odliczania przed startem gubię gdzieś rozsądek. W ryczącym nieludzko tłumie biegnę jak dziki, mrugając intensywnie od gryzącego w oczy dymu. Pierwsza przeszkoda to strome zbocze, którego nikt wcześniej nie wykarczował. Bo i po co? Przecież ma być piekło. Faktycznie piecze. Pokrzyw ci tu dostatek, a ja mam krótkie spodenki. Ludzie dzielą się na dwie części, z których każda przy akompaniamencie stękania i sapania, energicznie prze w górę. I zaczyna się mieszanka wybuchowa. Raz przemy pod górę, by za chwilę zbiegać w dół w szalonym galopie, jakimś cudem unikając wystających z ziemi korzeni i kamieni, łapiąc się małych drzewek i gałęzi, które pękają pod niejednym ciężarem. Szybko znajduję sposób na błotniste zbocza - zjeżdżam na tyłku. Pierwszy dół z czarnym błockiem przyjmuję z dziwnym spokojem. Lubię przeszkody wodne, nie przeszkadza mi, że zimno, że maziowato i mokro. Gdy wpadamy do rzeki, prosto na wielkie, śliskie kamienie, cieszę się jak dziecko. Ile to jest 17 x 38? Na mapce jedną z przeszkód nazwano przeszkodą mentalną. Co to będzie? Nie mam pojęcia. Przedzieram się przez rzekę, taszczę opony i drewniane pale, czołgam się i wspinam na ścianki z siatki, z tyłu głowy ciągle myśląc, co może się kryć pod tym sformułowaniem. Docieram do stacji kolejki górskiej. Oto jadą sobie w górę eleganckie, czteroosobowe siedziska, na które wskakują szeroko uśmiechnięci biegacze. Siedzą, nie biegną. To jest za piękne, żeby mogło być prawdziwe! Wiem, że gdzieś musi kryć się haczyk. No i tkwi! Ktoś wręcza mi kartkę z napisem, którego sens umyka zmęczonym oczom. Czytam jeszcze raz: Zestaw 7 Nic nie rozumiem. Wyrozumiały wolontariusz wskazuje mi przywieszoną na słupku kolejki kartkę. Zestaw siódmy to działanie. Mojemu zmęczonemu mózgowi dojście do tego wniosku zajmuje trochę czasu. 17 x 38. Wynik mam podać przy zejściu z kolejki. No to jadę. Ja i jeszcze dwoje biegaczy. Każdy z nas liczy na głos, liczy w głowie. Jeden z nas próbuje nawet liczyć w słupku, bazgrząc paluchem na zabłoconym materiale spodenek. Za pierwszym razem wychodzi mi 646, ale nie ufam sobie w takim stanie. Liczę więc drugi raz, a potem trzeci i czwarty. W sumie liczę całe mnóstwo razy i za każdym razem wychodzi mi ten sam wynik. Podaję go po zejściu z kolejki i okazuje się, że jest ok. Mój zmęczony mózg ciągle działa! Ci, którym nie poszło z liczeniem, muszą robić niewielką karną rundkę, czule obejmując worek z piasku. Lecę dalej. Proszę się rozpędzić! Zbiegam w dół góry. Ostrożnie, bo pełno tu wyślizganych miejsc. Biegnę sam, gdzieś daleko przede mną widzę kilka osób, a z tyłu pustka. Nie narzekam. Mogę się skupić na swoim zmęczeniu, a raczej na motywowaniu siebie i udawaniu, że zmęczenia nie ma. Choć łydki błagają o litość, adrenalina bębni o ścianki żył, a usta same rozciągają się w uśmiechu. Kończą sie drzewa i wreszcie widzę kibiców! Mam wrażenie, że strasznie długo biegałem odcięty od nich, kręcąc się wśród zalesionych, ciemnych ścieżek. Potem dowiaduję się, że faktycznie było to 2/3 trasy. Gdy jestem już prawie na samym dole, słyszę krzyk wolontariuszki: - Proszę się rozpędzić! Nie ma czasu, by zastanawiać się, po co. Po prostu wykonuję rozkaz. Przyspieszam, a już za chwilę moim oczom ukazuje się wielka folia, która ciągnie się przez kilkanaście metrów, wpadając na koniec do głębokiej, błotnej sadzawki. No to jadę! Wskakuję na folię, którą ktoś z boku polewa dla mnie wodą i pędzę głową do przodu, żeby pod koniec jednak przekręcić się na plecy. Wpadam do błota i to jest piękne! Precz z czystością, kultywowaną na co dzień! Precz z pięknymi ubraniami za horrendalne kwoty, o które trzeba dbać na każdym kroku! Runmageddon jest po to, by bezkarnie potaplać się w błocie, nie martwić o rozdarcia, dziury i brud. By po prostu przeć do przodu. To całe parcie do przodu mam teraz znacznie ułatwione, bo widzę (a może raczej słyszę, bo wpatrzony jestem w kolejne przeszkody) moją zgraną i pełną entuzjazmu 5-osobową prywatną grupę kibiców. Od tego momentu biegną razem ze mną, dobrym słowem zagrzewając do walki i cykając fotki z tak bliska, że w paru momentach boję się, czy nie udławię się obiektywem. Przede mną skośna 4-metrowa ściana, z łańcuchem na wysokości 2 metrów. Biorę rozpęd, chwytam łańcuch i jestem u góry. Gorzej jest w drugą stronę. O ile w tamtym roku zjeżdżając z identycznej ścianki, zdarłem sobie skórę na tyłku, tym razem zdzieram skórę dłoni, próbując bezskutecznie utrzymać śliski łańcuch. Następnym razem już na 200% biorę rękawiczki. Po ścianie zapoznaję się z nową przeszkodą - wielkimi drewnianymi szpulami. Są śliskie i zdradliwe. Żałuję, że nie mam dłuższych nóg, wtedy mógłbym z jednej na drugą przejść dziarskim krokiem, jak udaje się niektórym obok mnie. Wyciągam się z całych sił, by choć dużym palcem dosięgnąć do każej kolejnej szpuli. Sapię i stękam, ale daję radę. Jestem pewien, że w tym momencie miałem co najmniej 1,80 m wzrostu, zamiast moich 1,72. Wreszcie rzeka Tym razem w nieco głębszej odsłonie, niż ta, która wija się przez górskie ścieżki. Czekałem na nią! Trasa wiedzie blisko brzegu, wody jest mniej więcej do kolan. Ja jednak zanurzam się cały. Chcę zmyć z siebie trochę zmęczenia, no i się ochłodzić. Gdybym wiedział, jaka przeszkoda czeka mnie zaniedługo, nie przejmowałbym się w ogóle chłodzeniem... Dwa zielone kontenery Każdy z nich pełen wody i kostek lodu. W tamtym roku w Warszawie w ogóle nie poczułem, że zanurzam się w lodzie. Upał topił wszystkie kostki i ogrzewał wytapiającą się z nich wodę. Wskakuję więc beztrosko i momentalnie czuję, jak mroźne igły wbijają mi się w ciało, docierając wprost do mózgu. A kontenery są dwa! Wyskakując z drugiego, zamiast ciała czuję sopel lodu a w mózgu włącza się syrena alarmowa. Przystaję na moment i czekam, aż wróce do siebie. Na całe szczęście organizatorzy pomyśleli o wszystkim - zaraz po lodowej przeszkodzie czeka na mnie przeszkoda ogniowa, w postaci płonących drewnianych szczap, która na pewno ogrzeje każdego zziębniętego biegacza! Indiana Jones w wersji light Czekają na mnie jeszcze: następne szpule, kilka ścianek, chaszcze i śliskie głazy na brzegu rzeki. Biegnę ciągle tym samym tempem i to kolejna różnica w porównaniu z zeszłorocznym biegiem - już się nie boję, że nie wystarczy mi sił i padnę na twarz, nie docierając do mety. Tym razem wiem, że dam radę. Na miejsce strachu przed nieznanym pojawia się wielka frajda. Mimo że dyszę już jak parowóz, w szerokim uśmiechem pokonuję kolejne porcje czołgania, pełznę przez dziury z błotem, wciągam przyczepioną do liny sześciokątną kostkę chodnikową, wiję się jak wąż pomiędzy pajęczyną ze sznurków. I wreszcie jest kolejna przeszkoda, której opis nie dawał mi spokoju: Indiana Jones. Obstawiałem linę i faktycznie jest lina. Wisi na samym środku głębokiego dołu z błotem, Już chcę się rzucać i łapać ją w locie, gdy miły wolontariusz zauważa, że jeśli chcę, mogę ją do siebie przyciągnąć za pomocą nieco mniejszej linki. Korzystam z podpowiedzi. Dopiero jutro uczestnicy Runmageddonu Hardcore będą musieli wskoczyć na nią z biegu. Szacun dla nich! Napakowani panowie trzej Kolejne przeszkody znam z Rekruta na Służewcu - przetaczanie opon z TIR-a, kilka zasieków, wysoka ścianka. Nowością jest ścianka zbudowana z... ram rowerowych, plastikowy tunek a także trzech napakowanych rugbystów, czekających dosłownie dwa metry przed metą. Na początku myślę, że te przepychanki z nimi to tak raczej dla jaj. Ale po pierwszym lądowaniu na ziemii rozumiem, że tutaj potrzeba jednak dużo siły. Albo sposobu. Przy drugim podejściu jakimś cudem przemykam między nimi. Czas? 1:36:14. Choć to przecież nieważne. Ważne, że znów udało mi się dobiec do mety, jestem cały, zdrowy i zadowolony jak rzadko kiedy! Dlaczego w tym roku podobało mi się bardziej? Bo było nierówno. Bardziej dziko. Szybciej i bardziej nieprzewidywalnie. Teren górzysty wyzwala więcej emocji, kryje w sobie więcej niespodzianek. A przede wszystkim miałem ze sobą wspaniałą grupę kibiców. Towarzyszyło mi aż pięć osób, którym chciało się wstać w sobotę przed 6 rano, żeby potem zdzierać sobie gardło, biec obok trasy przez cały ostatni, ok. 3 km odcinek, przeżywać moje upadki i wrzeszczeć z radości, gdy się podnosiłem i biegłem dalej. Dziękuję wam, moi kibice. Wiem, że stoicie za mną murem nie tylko podczas dziwnych biegów z przeszkodami, ale także (a może przede wszystkim) każdego dnia zwykłego, szarego życia. Dziękuję, że daliście mi to odczuć! Pierwszy Runmageddon Classic Silesia
...odbędzie się w sobotę 27 czerwca w Zabrzu. Będzie piekło i to w śląskim wydaniu - czyli wysokie hałdy, węglowy pył i pewnie mnóstwo wymyślnych przeszkód. W tym roku nie czuję się na siłach na wersję Classic (12 km + ponad 50 przeszkód), ale w przyszłym nie odpuszczę. Będę za to wolontariuszem, by chociaż w taki sposób wziąć udział w pierwszym Runmageddonie w moim województwie. Trzymam kciuki za uczestników i do zobaczenia na trasie!
1 Comment
ilona
28/6/2015 08:05:59
To my dziękujemy,że przynajmniej tak, pare z nas może przeżyć runmageddon.Piękna przygoda jesteśmy przygotowani na następną ;)
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |