6/5/2014 0 Comments Drugie śniadanie na pustyni To był maj, pachniała Saska Kępa a ja szukałem emocjonującej trasy na huczne otwarcie rowerowego sezonu anno domini 2014. Chciałem jechać do Niegowonic, ale w połowie drogi się zgubiłem. Jednak nie ma tego złego. W zamian trafiłem na szlak prowadzący na Pustynię Błędowską. Cel wybrałem używając starego, sprawdzonego sposobu – gapienia się na mapę i wyszukiwania najbardziej zielonych plam w sensownej odległości od domu. I gdy tak wodziłem wzrokiem po wielkiej zielonej plamie na północny wschód od Siemianowic, którą okazała się Jura Krakowsko-Częstochowska, moją uwagę przyciągnął dość duży żółty obszar na samym jej dole. Przełączyłem się z widoku satelitarnego na widok mapy i uśmiech sam wypłynął na moją twarz. Pustynia Błędowska była celem na tyle ekscytującym, że miała duże szanse stać się celem niezapomnianym. Od czasu mojej spontanicznej, ponad 130 kilometrowej trasy do Międzybrodzia w sierpniu 2013 nie popełniłem jakichś większych rowerowych szaleństw. Poświęcałem się bardziej bieganiu i włóczeniu się pieszo. Teraz jednak otwierał się przede mną nowy sezon, oznaczony numerem 2014. Był jeszcze jak biała, niezapisana kartka, która aż prosiła się o skrobnięcie jakiejkolwiek notatki. Trasa na spalone słońcem obszary pustynne nadawała się na pierwszy wpis wprost idealnie! Tym razem jednak nie porwałem się z motyką na pustynię. Postanowiłem najpierw sprawdzić swoją kondycję i odwiedzić położone w odległości 40 km Niegowonice, najbliższą miejscowość z urokliwymi skałkami. Pustynię chciałem zostawić sobie na później, gdy zyskam nieco rowerowej pewności siebie. Dzielił mnie od niej dystans 50 km, co w dwie strony dawało setkę zrobioną jednego dnia. Taka odległośc była dla mnie wciąż dużym wyzwaniem. Jurajski cel podekscytował mnie tak bardzo, że już dwa dni po sesji gapienia się na mapę, wczesnym rankiem spakowałem plecak, do kierownicy przypiąłem swój standardowy spis ulic i ruszyłem. Trasa zaczęła się obiecująco – siemianowicka Bażantarnia, potem czeladzkie pola, nieco pedałowania ulicami aż do będzińskiego ronda, zwanego nerką. Stamtąd wskoczyłem na czarny szlak nad Czarną Przemszą, prowadzący do Pogorii IV, którą miałem odwiedzić po raz pierwszy. Przygoda zaczyna się dla mnie tam, gdzie kończą się znane ścieżki. Gdy opatrzone krajobrazy ustępują pola zaskoczeniu, gdy nie wiem, co będzie za kolejnym drzewem czy zakrętem. Trasa na Pogorię IV, mimo że dość kręta, jest bardzo dobrze oznakowana. Bez problemu dotarłem nad jej brzeg. Zatrzymałem rower i w milczeniu podziwiałem ogrom tego zbiornika i promienie słońca odbijające się w gładkiej jak lustro tafli. Był wtorek, 9 rano, wszyscy porządni ludzie byli w pracy lub w szkole. Odbyłem więc cudowne spotkanie sam na sam z Pogorią IV, która na naszej pierwszej randce okazała się być niezwykle otwarta. Zaraz po krótkim śniadaniu na ławce znalazłem bowiem miejsce, w którym kończy się metalowa bariera między ścieżką rowerowo-rolkową a piaskowymi zatoczkami przy wodzie i Pogoria chętnie otwiera swoje powoje. Przyznaję, trudno mi było opuścić to spokojne, malownicze miejsce, ale z drugiej strony gdzieś pod skórą, w swędzących mięśniach czułem niecierpliwość, szarpiącą wyobraźnią zachłanność na nowe widoki. Rzuciłem Pogorii ostatnie spojrzenie, w którym zawarłem obietnicę rychłego spotkania i pognałem dalej. Jechało się świetnie. Tak świetnie, że aż nierealnie, niczym w naiwnym amerykańskim filmie, w którym wszyscy nieco zbyt intensywnie się uśmiechają. Drogi były równe i stosunkowo puste, pogoda dopisywała, miałem mnóstwo energii. Dąbrowa Górnicza była dla mnie tajemnicą, więc z przyjemnością poznawałem budujące ją kolejne ulice i uliczki. Dla wielu byłyby one pewnie miejscami całkiem zwykłymi, ale nie dla mnie. Gdy wyruszam gdzieś rowerem czy pieszo, czuję się tak, jakby ktoś założył na moje oczy filtr. Każda ulica, chodnik, fragment łąki, pola czy nietypowego budynku jest dla mnie atrakcją samą w sobie, zyskuje urok i zasługuje na uwagę tylko dlatego, że jest elementem mojej trasy, częścią wspomnienia „z drogi”, buduje moje emocje związane z całą ideą podróży. Tak więc rozglądając się uważnie, sunąłem przez dzielnicę Sikorka, której ulice miały ptasie nazwy. Potem długo jechałem ulicą Relaksową, która z relaksem nie miała dla mnie zbyt wiele wspólnego. Ulica Idzikowskiego także zdawała się nie mieć końca. Dopóki jechałem ulicami, trzymałem się mojej trasy. Gdy jednak ulice przeszły w ścieżki a ścieżki zamieniły się w ścieżynki, moje słowne opisy, w którą z nich należy skręcić a w którą nie, wydały mi się dość enigmatyczne. Stanąłem pośrodku ogromnej łąki na skrzyżowaniu ubitych dróżek, wyglądających zupełnie tak samo i z nadzieją zerknąłem na tabliczkę z oznakowaniem rowerowej trasy. Mówiła do mnie tak: Cóż. Błędów na pewno nie był w moim kierunku, tyle pamiętałem z mapy. Nie przejąłem się tym jednak zbytnio, bo moją uwagę porwał krajobraz. Rozległe Łąki Koszęcowe dawały uczucie bezkresnej wolności. Postanowiłem zaryzykować i pojechać w kierunku Błędowa, nie ustając w poszukiwaniu dróżki odbijającej na Niegowonice. Jechałem „na czuja”, trzymając się największej, prostej ścieżki. Po jakimś z boku zaczęły się pojawiać charakterystyczne słupki z czarnym paskiem i napisem: Dębowy Świat. Zagłębiłem się w niego z przyjemnością. Słupki stały dość gęsto i nie pozwalały zboczyć z oznakowanej trasy wśród łąk. Po godzinie takiej jazdy, gdy oprócz dwóch zajęcy, których nie dało się zapytać o drogę do Niegowonic, nie spotkałem nikogo, dojechałem do asfaltowej drogi. Tam przywitała mnie zielona tablica informacyjna, wskazująca drogę nr 790, prowadzącą do Ogrodzieńca i … do Niegowonic! Ale to nie wszystko. Poniżej tablicy wisiała sobie niepozornie wyglądająca biała tabliczka z brązową ramką, wskazująca trasę na Pustynię Błędowską. Serce zabiło mi mocniej. Miałem wybór: jechać do Niegowonic, asfaltową drogą wśród pędzących samochodów lub też trzymać się ścieżki tnącej rozległe łąki, na końcu której czeka na mnie cel odleglejszy i przez to dużo bardziej emocjonujący. To była szybka decyzja. Kolejną godzinę jechałem, ciesząc oczy spokojnym, zielonym otoczeniem. Gdy łąki przeszły w wąskie przydomowe ulice a potem w asfaltowe uliczki wśród niewielkich zabudowań, słupków na moment zabrakło. Zapytałem więc o drogę starszego pana, który krzątał się w swoim przydomowym ogródku. Dialog wyglądał mniej więcej tak: Przepraszam, którędy dojadę do Pustyni Błędowskiej? Aaa... do pustyni? Tamtą drogą prosto i w prawo. Ale to strasznie daleko Pan ma! A ile kilometrów mniej więcej? Ha! No tak z 10-12 będzie! Nie wspomniałem, że na liczniku miałem już ponad 40 km. Podziękowałem za informacje i pokrzepiony myślą o rychłym spotkaniu z piaszczystą powierzchnią, pojechałem we wskazanym kierunku. Musiałem niestety zapomnieć już o dróżkach i ścieżkach i ciąć asfaltowe drogi. Wynagradzały mi to jednak piękne widoki i pewna czerwona tablica z takim oto napisem: Można więc powiedzieć, że upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu. Jechałem na pustynię, jednocześnie będąc na terenie Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd, z którego słynie Jura. Co najlepsze, byłem ciągle na terenie Dąbrowy Górniczej, która tego dnia w mojej wyobraźni urosła do monstrualnych rozmiarów. Przypadkiem odkryłem też perełkę – ośrodek Eurocamping, który spodobał mi się tak bardzo, że postanowiłem, że w przyszłości koniecznie przyjadę tu ze znajomymi i będzie on moją bazą wypadową na jurajskie i pustynne szlaki. Jazda bez mapy wcale nie jest taka zła. Gdybym miał swój spis ulic i się go trzymał, być może ominął bym ten ośrodek i wiele innych ciekawych miejsc. Poza tym nie pogawędziłbym z ludźmi, których co rusz musiałem pytać o drogę. Kierowano mnie na Chechło, więc jechałem posłusznie. Z każdym kolejnym kilometrem czułem dumę, ponieważ Pustynia Błędowska była dla mnie dość odległym miejscem, do którego wszyscy zazwyczaj jeździli samochodem. Licznik pokazywał już ponad 60 km a mnie, o dziwo, nie brakowało jeszcze sił. Może był to efekt tego, że okoliczności były wprost wymarzone – idealna pogoda, mnóstwo zielonej przestrzeni dookoła i fakt, że tak konkretnie zaczynam nowy rowerowy sezon. Tabliczka z napisem Chechło sprawiła, że jeszcze mocniej nacisnąłem na pedały. Pustynia była blisko, niemal czułem na policzkach piaszczyste podmuchy ciepłego powietrza, tak jakbym za parę kilometrów miał znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości i klimacie. Niecierpliwiąc się, zapytałem przechodnia, jak najszybciej dojadę na pustynię. Wskazał ulicę oddaloną ode mnie o 10 metrów. Skręcając, zarejestrowałem, że nazywa się Piaskowa. Całkiem adekwatnie. Wiedziałem, że dzień wcześniej nasi dzielni żołnierze ćwiczyli na pustyni wraz z żołnierzami z USA. Na wszelki wypadek zapytałem więc jednego z mieszkańców ul. Piaskowej, czy można tam wjeżdżać. Machnął ręką, mówiąc, że niby nie można, ale można. Wszyscy chodzą a zresztą żołnierze już sobie pojechali. Moje emocje sięgnęły zenitu, kiedy uliczny asfalt jakby nigdy nic urwał się i przeszedł w piaszczyste podłoże, na którego końcu rósł niezbyt gęsty, sosnowy zagajnik. Zszedłem z roweru i brnąłem piaskiem. Gdy minąłem rzadko rosnące iglaki, moim oczom ukazała się piaszczysta przestrzeń. Byłem na miejscu! Moim porannym celem było drugie śniadanie w Niegowonicach. Dojechałem o wiele dalej, więc w radosnym pośpiechu, głodny jak wilk, rzuciłem się na swoje kromki. Rozłożyłem się na niewielkim wzniesieniu, z którego miałem dobry widok na cały rozległy teren pustyni. Podziwiając widoki, żując zachłannie chleb i opowiadając przez telefon, gdzie przypadkiem dotarłem, dostrzegłem w oddali jakiś przemieszczający się kształt. W połowie czwartej kromki kształt okazał się być wielkim wojskowym opancerzonym pojazdem. Cóż było robić, spakowałem manatki i opuściłem miejsce relaksu. Wolałem nie wdawać się w polemiki z panami w mundurach. Mimo, że na pustyni spędziłem jakieś 20 minut, nie żałowałem ani centymetra pokonanej trasy. W mięśniach czułem jeszcze zapas energii, w głowie – dziką radość. Cieszyłem się, że dane mi będzie wrócić tą malowniczą, spokojną trasą, szlakiem czarnych słupków Rowerowej Dąbrowy. Wracając, zatrzymałem się na chwilę, skuszony niebieską wstęgą rzeki, wijącą się poniżej drogi. Była to Centuria, jak się potem dowiedziałem. Płynęła leniwie i spokojnie, jakby płynący czas w ogóle jej nie dotyczył. Na jej brzegach bujnie rozwijała się roślinność a woda była krystalicznie czysta. Pozowała mi cierpliwie, gdy fotografowałem ją z każdej strony. Wracając, znów zahaczyłem o Pogorię IV. Czekała na mnie cierpliwie. Z ulgą zrzuciłem buty i wszedłem do chłodnej wody. Była już prawie 18, słońce migotało w drobnych falach, w oddali majaczył kontur charakterystycznych kominów będzińskiej elektrowni Łagisza. Niby byłem na Śląsku, a czułem się, jakbym był setki kilometrów od domu. Gdy minąłem będzińską nerkę, zrobiłem się senny i słaby. Rzut oka na licznik i już wiedziałem, dlaczego. Dobijałem właśnie do magicznej granicy 100 km. Poza tym droga od ronda do Czeladzkiego centrum handlowego M1 biegnie mocno pod górę, pedałowałem więc z mozołem, ocierając pot z czoła. Za kilkanaście minut z ulgą opuściłem asfaltowe drogi i chodniki, wjeżdżając w czeladzkie pola a z nich na tereny siemianowickiej Bażantarni. Tutaj zmęczenie już zupełnie mną zawładnęło. Tęsknym wzrokiem patrzałem na charakterystyczne ławki z grubych pni, jednak na patrzeniu się kończyło. Wiedziałem, że jak siądę, to już nie wstanę. Jechałem więc powoli, marząc o odpoczynku i solidnej kolacji. Taszcząc rower do windy zerknąłem na licznik. 116 km! Ten sezon nie mógł zacząć się lepiej.
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |