Rozgrzana słońcem nitka asfaltu, senność opustoszałych wiosek, orzeźwiający chłód lasów i bijące w ciszy kościelne dzwony. Kolejny odcinek Via Regia ugościł mnie niczym najbardziej oczekiwanego przybysza i zaoferował calutki dzień sielskich widoków i niecodziennych przemyśleń. 5 czerwca, niedziela godz. 07:40 Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B, a potem nawet resztę liter. Żółte muszle mnie zahipnotyzowały. Postanawiam ruszyć dalej drogą św. Jakuba, tym razem dochodząc do Góry św. Anny, oddalonej o 31 km od Toszka, gdzie ostatnio skończyłem swój marsz. Dzień zapowiada się pięknie - mam solidny zapas sił i chęci, maszeruje ze mną Justyna, a po wyjściu z pociągu Toszek wita nas takimi widokami: Do szlaku postanawiamy dobić przed toszeckim rynkiem, tam, gdzie go ostatnio zostawiłem. Spacer z dworca PKP to ok. 2 km. Choć miasto jest cichce i senne, na rynku zastajemy kilkanaście kolorowych, odpustowych budek. Ciastka, ciasteczka, czekoladki i piernikowe kostki wyglądają tak pięknie, że nie potrafimy się oprzeć. Zresztą po co się opierać? W taki dzień jak ten należy korzystać z wszystkiego, co przynosi droga. Zza rynkowych kamieniczek wyłania się zielonkawy dach kościoła. Droga św. Jakuba pełna jest kościołów, dlatego jeśli jakiś widać na horyzoncie, można właściwie w ciemno kierować się w jego stronę. Tak jest i teraz - w kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej akurat trwa msza, a my przemykamy dyskretnie między stojącymi na zewnątrz parafianami, szukając znaków żółtej muszli. Przy okazji znajdujemy zaproszenie na wspólne pielgrzymowanie Camino: Kilka kroków od kościoła, za głęboką fosą, mieści się zamek w Toszku. Szkoda by było go nie odwiedzić. Choć w 1811 strawił go pożar, wciąż zachowały się oryginalny budynek bramy z dwiema wieżami, skrzydło północne i północna baszta. A w 1790 r. gościł tu sam Goethe: Skąd nazwa Toszek? Otoż zanim zbudowano zamek, w okolicach tych rósł gęsty las, w którym chętnie polował książę opolski. Pewnego razu, gdy pewnego dnia usiadł pod wielkim dębem, by odpocząc, wyskoczył na niego wielki dzik. Sparaliżowanego strachem księcia uratował pies Toszek, jego wierny towarzysz. By uczcić to wydarzenie, książę wybudował w tym miejscu zamek, a gród wokół niego nazwał Toszkiem. Ale to jeszcze nie wszystkie ciekawostki. Z zamkiem wiążą się również dwie legendy. Ponoć szeleści tu suknią Biała Dama. Jest duchem córki strażnika zamkowego, która tak bardzo spodobała się właścicielowi zamku, że chciał ją poślubić. To jednak było nie w smak ojcu niewiasty, a właściciel zamku tak się tym zdenerwował, że rozkazał zamknąć ją w zamkowej wieży, gdzie zmarła z tęsknoty i głodu (swoją drogą ciekawy sposób okazywania uczuć wybrance serca), a ojca polecił pobić i wygnać z miasta. Gdy strażnik po latach wrócił na zamek i dowiedział się o losie córki, rzucił na zamek klątwę, która miała obrócić go w ruinę. I faktycznie w 1811 roku na zamku wybuchł pożar, który całkowicie strawił jego wnętrze. Od tej pory Biała Dama raz w roku przechadza się po zamkowym dziedzińcu zawodząc nad swym tragicznym losem. Z pożarem z kolei wiąże się następna legenda... Gdy zamkowe mury trawiły płomienie zamieszkująca zamek Gizela von Gaschin zakopała gdzieś w podziemiach srebrny koszyk ze złotą kaczką wysiadującą 11 złotych jaj wypełnionych szlachetnymi kamieniami. Rodzinnego klejnotu von Gaschinów nigdy nie odnaleziono, a gdy w połowie XIX wieku Leopold hrabia von Gaschin sprzedawał swoje włości zastrzegł w akcie sprzedaży, że rodzinny klejnot - złota kaczka - nadal pozostaje własnością Gaschinów. Mówi się, że złotą kaczkę odnaleźć może ten, kto urodził się w niedzielę, a do lochu wejdzie w dzień Wielkiej Nocy... Gdy wracamy z zamku, okazuje się, że już po mszy. Możemy bezkarnie pokręcić się wokół kościoła, znajdując wreszcie żółtą muszlę przy furtce prowadzącej w stronę ulicy: Maszerujemy więc spokojną ulicą w cichy, sobotni poranek przez wioski i wioseczki, a na szlaku nie spotykamy nikogo prócz kolejnych żółtych muszli. Za Ligotą Toszecką szlak wreszcie każe nam zejść z asfaltu w polną ścieżkę. Robi się jeszcze piękniej. Choć poza nami nie ma tu żadnych ludzi, pośród polnych kłosów trwa poranny gwar. Pola żyją własnym życiem i ani trochę się nami nie przejmują. Ten odcinek to bzyczenie setek owadów, coraz większy upał i nasze bezowocne oczekiwanie na powiew wiatru. Co zrobić - z pokorą znosząc niełatwy los pielgrzyma kierujemy się w stronę Kotulina. Tu w kościele św. Michała znów trafiamy na niedzielną mszę. Jest i tablica z odległością do Santiago! W przysiółku Nakło przekraczamy granicę województwa - ze śląskiego wchodzimy w opolskie. Kolejna wieś na naszej trasie to Balcarzowice, nam uparcie kojarzące się z dr Balcerowiczem. Tutaj robimy pierwszą dziś przerwę, a właściwie mini-przerwę, bo polega ona jedynie na szybkim wchłonięciu kilku piernikowych kostek z toszeckiego odpustu i paru łykach wody na zacienionym przystanku autobusowym. W Sieroniowicach trafiamy na kolejny kościół i tablicę z odległością. Jeszcze tylko równiuteńkie 3,5 tys. km! Gdy tylko podchodzę do tablicy informacyjnej, zaczyna bić wielki dzwon. Zdarza mi się to już trzeci raz na tym szlaku. Za Sieroniowicami znajdujemy zagajnik pełen młodych iglaków, który daje nam upragniony cień. Już po 12.00, zdecydowanie czas na drugą przerwę. A potem dalej, krok za krokiem, z szumem lasu w uszach, słońcem nad głową i spokojem w głowie. A przydrożna kapliczka przypomina nam, że... Szlak pełen jest miejsc, które mają wyjątkowy urok, mimo, że są najzwyklejsze na świecie. To typowe krajobrazy polskiej wsi: spokojne, ciche drogi i dróżki obok pól, pełne śpiewu ptaków, z dala od zgiełku i chaosu codzienności. Z pozoru to żadna atrakcja, jednak wielogodzinny marsz w takich okolicznościach jest jak stopniowe zanurzanie się w oceanie spokoju i dystansu do pośpiechu i "ważnych" spraw, jakie zajmują nas każdego dnia. Jest jak chaust świeżego powietrza. A co jakiś czas szlak funduje nam różne zaskakujące prezenty, takie jak np. wieś, w której, mam wrażenie, wielu rodaków chętnie by zamieszkało, chociażby na weekend... Pierwszy raz znajduję żółtą strzałkę namalowaną na asfalcie. Na Camino nie tylko trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale należy też patrzeć pod nogi! Bywa i tak, jak pod tym wiaduktem za Zimną Wódką, że oznaczenie szlaku naprawdę trudno przegapić. No chyba, że ktoś przesadził z zimną wódką... Niecałe 4 km za Zimną Wódką szlak znów mnie zaskakuje. Spodziewałem się kolejnych asfaltowych lub ewentualnie polnych dróg, a tymczasem wchodzimy do rezerwatu przyrody "Boże Oko". Po paru minutach marszu w cieniu drzew docieramy do zatopionej w leśnej ciszy drewnianej kapliczki. Jak dowiadujemy się z tabliczki informacyjnej, jest to kapliczka "Boże oko", a stanęła w miejscu, w którym, jak opowiadają mieszkańcy wioski, objawiła się św. Anna. Przy okazji dowiadujemy się, że jesteśmy już w granicach wsi Czarnocin. Za kapliczką szlak wiedzie nas poplątaną ścieżką w dół, do Czarnocina. Na dole same pozytywy. Płynie tu niewielki strumyk, w którym można się schłodzić, a obok niego stoi tablica, która informuje nas, że jesteśmy już na terenie parku krajobrazowego Góra św. Anny. Do celu coraz bliżej. W Czarnocinie mijamy mały kościół, ale niestety bez żadnych tablic ani oznaczeń szlaku. Za Czarnocinem znowu pola. I to jakie! To najdłuższy polny fragment tego dnia. A może to tylko nasze zmęczenie każe nam tak myśleć? Przedzieramy się przez coraz bardziej zarośniętą ścieżkę z nową energią. W oddali widzimy już bowiem charakterystyczne wieżej sanktuarium na Górze św. Anny. Podczas tego polnego odcinka znajdujemy zaledwie dwa lub trzy symbole szlaku i to na samym początku. Nie należy się jednak tym zniechęcać, tak jak i coraz większym gąszczem traw i drzew. Trzeba iść ścieżką prosto przed siebie, a krzaki, trawy i wylatujące z nich robaki przyjmować z pokorą. Pokorą pielgrzyma oczywiście. Polami dochodzimy do ul. Strzeleckiej, gdzie kierujemy się w lewo, by po paru minutach wreszcie znaleźć kolejną muszlę, kierującą nas w prawo. Stąd już tylko 2,7 km do celu. Po dojściu do większej ulicy, znów skręcamy w lewo, by po parunastu minutach marszu skręcić w ścieżkę prawo prowadzącą pod górę. Górę św. Anny! Tutaj znów urywają się oznaczenia szlaku, jednak wystarczy trzymać się głównej ścieżki, na której co jakiś czas rozmieszczone są małe, kamienne kapliczki, by dojść do sanktuarium i rynku na Górze św. Anny. A tam czekają na nas takie oto widoki: Osiągamy dzisiejszy cel, jednak na tym nasza wędrówka się nie kończy - musimy jeszcze dotrzeć oddalonych o 6 km Zdzieszowic, których dymiące kominy dobrze widać na poniższym zdjęciu. Zostawiamy więc drogę św. Jakuba i spieszymy na pociąg - ostatni w stronę Katowic odjeżdża za 45 minut. Nic by z tego naszego pośpiechu nie wyszło, bo nogi odmawiają nam już posłuszeństwa, a energia ucieka z nas niczym z przekłutego balonika, na całe szczęście udaje nam się złapać stopa. Pewne bardzo miłe małżeństwo podwozi nas pod same drzwi dworca PKP w Zdzieszowicach. Dziękujemy!
0 Comments
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |