Droga św. Jakuba Via Regia prowadzi także przez Jurę Krakowsko-Częstochowską, tyle, że nie całą, bo z Krakowa biegnie do Olkusza, a potem skręca w stronę Bukowna i Sławkowa. W listopadowy, deszczowy i zamglony czwartkowy ranek wziąłem się za bary z odcinkiem Kraków - Olkusz. Dawno nie czułem się tak, jakbym na świecie był sam jak palec, a pozornie niekorzystna pogoda nadała mojemu całodniowemu spacerowi nieco nierealnej atmosfery. 24 października, czwartek godz. 06:00 Niełatwo jest wstać skoro świt, gdy za oknem świat śpi zamrożony mroźnym uściskiem. W prawie pustym tramwaju motorniczy patrzy na mnie pustym wzrokiem, a ciemne jeszcze zupełnie Katowice udają, że ciągle jest noc. Ale ja wiem, że to wszystko tylko wstęp, coś, co trzeba zrobić, mechanicznie, jak robot, by znaleźć się tam, gdzie dzięki nitce szlaku znów zadzieje się magia. godz. 08:00 Kraków Główny, dworzec PKP Choć jestem na dworcu PKP przyjechałem tu busem. Busem, w którym było ciepło, miękko i przyjemnie, a przez godzinę jazdy mogłem z tego luksusowego wręcz miejsca obserwować, jak za szybą leniwie budzi się dzień. Mimo, że idę według internetowych map Via Regia, na ul. Długiej w Krakowie nie znajduję żadnych oznaczeń szlaku. Podobnie jest na kilku kolejnych ulicach. Pierwszą muszlę dostrzegam dopiero w dzielnicy Krowodrza, w Parku Krowoderskim. Nieopodal znajduje się początek czerwonego pieszego szlaku Orlich Gniazd, kóry będzie mi towarzyszył aż do wsi Sułoszowa, tylko raz i to na chwilkę, rozdzielając się z Via Regia. Po parunastu minutach marszu wśród wilgotnych i zimnych ulic uciekam od betonu w ul. Pękowicką. Zamglone pola wyglądają groźnie, ale jednocześnie są w jakiś sposób pięknie. Czekam cierpliwie, aż skończą się wszystkie zabudowania i zostaniemy sam na sam. W gminie Zielonki mijam jeszcze kilka domów i wkraczam w przestrzeń wypełnioną głównie przez mgłę. Zaczynają się niespodzianki, jak to zawsze na Via Regia. Najpierw schron amunicyjny z 1913 roku, potem historyczny "Czerwony most", czyli dwupoziomowe skrzyżowanie dróg fortecznych, powstałe przed 1900 r.. Szlak św. Jakuba krzyżuje się tu bowiem z pieszo-rowerowym szlakiem Twierdzy Kraków, perełką dla miłośników historycznych militarnych zabudowań - trasa prowadzi ku poszczególnym elementom fortyfikacji Twierdza Kraków, składającej się aż ze 100 (!) obiektów o charakterze militarnym, w tym 38 dużych fortów. Dzięki temu, że Via Regia biegnie razem ze szlakiem orlich gniazd, poznaję odległości do najbliższych miast i wsi. Jest 9:23, mam za sobą 3,8 km od miejsca, w którym znalazłem szlak i 14 km do Ojcowa. Brzmi dobrze. Na tyle dobrze, że niosę jeszcze w głowie nadzieję, że zdążę przed zmrokiem. Lubię tę swoją dziecięcą naiwność. Dla wielu to pogoda "pod psem", a tymczasem natura potrafi w takich warunkach wyczarować takie cuda: Choć mgła wydaje się być nieprzenikniona, słońce na krótką chwilę rozrywa jej gęstą powłokę. No, prawie. Po ok. 2 kilometrach od "czerwonego mostu" ulice robią się wąskie i strome. Innego dnia, gdy mgła nie przysłania 90% wszystkiego, widoki pewnie są tu do pozazdroszczenia. Ale z drugiej strony taki "mleczny" świat kusi swoją ulotną tajemnicą. W Giebułtowie mijam pierwszy kościół, przy którym niestety nie znajduję żadnych wzmianek o moim szlaku. Ale za to mgła ustępuje i widać coraz więcej świata. Przed Prądnikiem Korzkiewskim robi się na chwilę leśnie i ... anarchistycznie. Trudno jednak odmówić temu zdaniu sensu: A potem, przy mapce podkrakowskich dolinek znajduję wreszcie tabliczkę z odległościami na Via Regia. Tempo mam jako takie, ale kto by się tym przejmował, zaczyna się przecież Dolina Prądnika! Długi czas idę kompletnie sam, słuchając tylko swoich kroków i patrząc, jak jurajskie skałki coraz śmielej wyglądają zza mgły. Mijam klasztor z nazwą, której zapomniałem, ale nie spoób zapomnieć muszli św. Jakuba na jego ogrodzeniu: A potem spotykam jeźdźca na krępym koniu. Chociaż "spotykam" to niewłaściwe słowo. Mijamy się na szlaku, bo co rusz to on mnie wyprzedza, albo ja wyprzedzam jego, gdy koń się płoszy i z jakiegoś powodu nie chce iść dalej. Po kilku takich manewrach jeździec do mnie zagaduje, pytając, dokąd idę. Mówię, że przechadzam się Via Regia. "Trenuje pan przed Hiszpanią?" słyszę pytanie i wreszcie sam je sobie zadaję. Odpowiadam "tak" - temu panu i sam sobie. Wtedy myślę zaczyna się we mnie krystalizować postanowienie, które sam przed sobą ukrywałem, żeby nie zapeszać. Jeździec, jak się okazuje, ma znajomą, która też pokonała hiszpańską część drogi św. jakuba, a żeby było jeszcze ciekawiej, koń, a raczej klacz, na której jedzie, to hucuł, potomkini koni, na których husarzy walczyli z Turkami. Jak widać Szlak Husarii Polskiej, mimo, że pokonany w maju, ciągle istnieje w mojej rzeczywistości i domaga się uwagi. Klacz jest na swoim drugim w życiu spacerze poza zagrodą. Boi się wszystkiego, co nowe, więc moja obecność, bliskość człowieka przy boku, jako coś znanego, pomaga jej iść i zmagać się z nadmiarem bodżców. Więc tak sobie idziemy, ja człapię swoim tempem, a ona obok, niepewnie, ale jednak do przodu stuka kopytami. Słucham tego stukania i myślę o hiszpańskim słońcu i ponad 800-kilometrowej drodze. Uśmiecham się do siebie. Potem wracam myślami do chwili bieżącej, bo tu także jest co oglądać i przeżywać. Mijam Bramę Krakowską, jedną z kilku skalnych bram w Ojcowskim Parku Narodowym, za którą, wbrew pozorom nie ma żadnego Krakowa, a wąska ścieżka wśród drzew. Dziś jednak tamtędy nie idę. Ruszam dalej głównym traktem, a po obu jego stronach zaczynają wyrastać urokliwe drewniane domy. Wkrótce dochodzę do węzła szlaków, a kilkadziesiąt metrów dalej mijam siedzibę PTTK w Ojcowie. To tutaj na chwilę droga św. Jakuba i szlak orlich gniazd postanawiają się rozdzielić. O położonej kilka minut drogi dalej Kaplicy na wodzie słyszałem i czytałem już wiele razy, ale nigdy jej jeszcze nie widziałem. Dzisiaj mam okazję: Za Ojcowem jest Skała, a tam szlak niesie mnie poboczem asfaltowych dróg, ale nie narzekam, bo widoki mam piękne: A potem, niespodziewanie, św. Jakub postanawia wprowadzić moją wędrówkę o poziom wyżej. Dosłownie. Po ponad sześciu godzinach marszu takie "schody" ze zdjęcia powyżej nie są łatwe do pokonania, ale nagrodą są jak zwykle widoki: Gdy już jakiś czas kroczę sobie "o poziom wyżej" niż reszta świata, po lewej stronie spomiędzy drzew wyłania się bryła kościoła. To miejsce niezwykłe, bo mieści się tu również pustelnia błogosławionej Salomei. Jakubowych muszli niestety brak, ale za to ciszy i unikalnego klimatu jest pod dostatkiem. Jest i tabliczka z odległościami. Szlak wraca na drogę 773, ale nie na długo. Wkrótce znów zostaję zaproszony do ucieczki z asfaltu... Więc maszeruję wśród lasów i pól, nieco ponad ziemią dosłownie i w przenośni, bo zmęczenie już daje o sobie znać i nieco zamazuje kontury racjonalnych myśli, sprawiając, że popołudniowe słońce wydaje mi się najpiękniejszym jaki do tej pory widziałem. Do rzeczywistości, po długim i dość monotonnym marszu przez las, przywraca mnie zamek w Pieskowej Skale i cena batoników w pobliskim sklepiku z pamiątkami. Kto to widział, żeby snickers kosztował 3 złote? Po snickersie kiszki nadal grają mi marsza, na szczęście kolejna wieś - Sułoszowa - może się pochwalić kilkoma jeszcze czynnymi sklepami spożywczymi. W pierwszym z nich kupuję pęto suchej kiełbasy i koszmarne nadmuchiwane bułki, ale wiadomo - głód nie wybiera. Wchłaniam wszystko błyskawicznie i czuję się gotowy na nowe wyzwania. Gdybym wtedy wiedział, co mnie jeszcze tego dnia czeka... Przy kościele w Sułoszowej miłe zaskoczenie - nie dość, że przy wejściu jest muszla św. Jakuba, to znajduję i tabliczkę z odległościami. 23 km do Olkusza brzmią z jednej strony zachęcająco, ale z drugiej nieco mnie niepokoją, ponieważ jest już 15:33 i została mi co najwyżej godzina do zapadnięcia zmroku. Nic to, spinam mięśnie, zwiększam tempo i wchodzę w wąską uliczkę za kościołem. Wąska uliczka zmienia się w polną ścieżkę. A pole to nie byle jakie, bo gdzie nie spojrzeć wszędzie widzę tylko płaskość, otuloną coraz gęstszą mgłą na tle ciemniejącego nieba. Oznaczeń szlaku brak, ale też i nie ma gdzie zboczyć. W polnej ciszy i ciemniejącej przestrzeni idę prawie godzinę, aż robi się tak ciemno, że włączam latarkę-czołówkę. Przy skrzyżowaniu ścieżek szlak prowadzi mnie w prawo (dziękuję temu, kto umieścił tu nalepkę, nie spodziewałem się tu niczego), ale moja mapa w telefonie prowadzi mnie prosto, starą wersją szlaku. Idę prosto i dochodzę do drogi nr 94 i kościoła św. Jana Nepomucena w Przegini. Tutaj staję przed dylematem - szlak prowadzi mnie znów w pola, na których nie widać nic, prócz ciemności, droga nr 94 kusi namiastką bezpieczeństwa w postaci chodnika i latarni. Do celu, czyli Olkusza, zostało szlakiem 14 km, drogą - jedynie 8. Nogi bolą już solidnie, oczy się kleją ze zmęczenia, więc z lekkim żalem, ale wybieram krótszą drogę. Na pamiątkę robię fotkę kościołowi i niezapomnianemu wizerunkowi fosforyzującego świętego... I kiedy już jestem pewien, że wszystkie wyzwania za mną i spokojnie doczłapię sobie 8 km prostą drogą do Olkusza, zaczynam się interesować w jaki sposób dojadę do domu. Okazuje się, że ostatni pociąg dawno już odjechał, a godziny odjazdu busów kursujących na trasie Olkusz-Katowice również nie napawają optymizmem. Jest 17:30, a ostatni bus odjeżdża parę minut po 19-tej. "Półtora godziny to sporo czasu" myślę sobie beztrosko. Zmieniam zdanie, gdy chodnik nagle się urywa, a zamiast niego zamiast pobocza zostaje gęboki rów, z którym graniczy ściana gęstego lasu. Cóż robić - wskakuję do rowu i idę dalej. Tempo spada znacznie, bo w rowie, jak to w rowie, rosną tam wysokie kępy trwa, czasem leżą jakieś badyle, śmieci, a czasem i jakiś większy kamyk się trafi. Przewracam się trzy razy, na szczęście niegroźnie. Dla motywacji włączam mp3-ójkę, szukając optymistycznych i zagrzewających do walki piosenek. Do dziś zastanawiam się, co myśleli kierowcy, widząc biegnącego przydrożnym rowem wariata z czołówką na czole, co rusz potykającego się o jakieś trawska. Czy tłumaczenia, że tak właśnie wygląda współczesny pielgrzym na coś by się zdały? Po ponad godzinie szalonego biegu z przeszkodami, gdy kompletnie wykończony prawie dobiegam do dworca PKP w Olkuszu mija mnie ostatni busik do Katowic. Nie wiem czemu, ale biegnę dalej. Wpadam na parking pod dworcem i widzę, jak do ostatniego, nie oznakowanego busa wsiada jakiś facet. - Jedzie pan do Katowic? - wołam, nie wierząc, że to może być prawda. - Jadę - odpowiada, a ja z radości prawie mdleję i wpadam pod podwozie. Parę minut później w pośpiechu zrzucam z siebie warstwy ubrania, bo w busie jest jakieś 40 stopni, ale nic to. Nie muszę już maszerować, mogę sobie siedzieć na cudownie miękkim fotelu i jadę do domu! Św. Jakub to nie bez powodu patron dobrej energii. Wracam z wewnętrzną baterią naładowaną na jakieś 1000%.
1 Comment
Piotrek
27/3/2017 22:16:13
Witaj.
Reply
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |