Wszystko zaczęło się od paskudnej anginy. Tak paskudnej, że z ledwością zwlekałem swoje żywe zwłoki z łóżka a jeśli już mi się to udało, moje kroki znaczyły cieknące z nosa smarki i tubalne pokasływania rodem z poharatanego gardła. Po pierwszym dniu pod ciepłym kocem i zabierającym mi powoli dostęp do tlenu stosem chusteczek miałem wielkiego focha. Na cały świat a najbardziej na swój organizm. Że też musiał nawalić akurat teraz! Poprzedniego dnia wymyśliłem sobie bowiem, że wykorzystam ostatnie podrygi lata i zrobię sobie jakąś przyjemną rowerową przejażdżkę. A tu klops. Zamiast pięknych widoków i wrażeń - łóżko, aspiryna i smarki... Jednak wśród tych dąsów i narzekań w pewnym momencie coś mnie tknęło. Łatwo być pozytywnie nastawionym i łamać schematy, gdy wszystko wokół układa się po naszej myśli. Ale kiedy los przejmuje ster i sam, wbrew naszym potrzebom, planuje nam kolejne dni, jakże prosto wpaść w dobrze znane koleiny narzekania i czarnych myśli! Moje pozytywne podejście widocznie miało słabe podstawy, skoro tak łatwo było nim zachwiać. A przecież tak podziwiałem niezachwiany spokój i pogodę ducha Leo Babauty z Zen Habits. Ta cała choroba była wyraźnym sygnałem od losu: czas na zmianę podejścia. Wsparłem się na zasadach filozofii Zen, potem wsparłem się na paru poduszkach i chwyciłem laptopa. Zdusiłem w sobie chęć kontrolowania sytuacji (z trudem) i spróbowałem pokorniejszego podejścia. Odpuściłem. Przyjąłem sytuację taką, jaka jest i zacząłem szukać w niej pozytywów. Skoro nie mogłem się nigdzie ruszyć, zacząłem choć czytać o tym, gdzie jeżdżą inni. Zastrajkowało tylko moje ciało, psychika miała się całkiem dobrze, a skoro tkwiłem w jednym miejscu, nierozpraszany przez żadne bodźce, były to idealne warunki do wchłonięcia paru nowych informacji i wyszukania inspiracji do przyszłych wycieczek. Jak tylko wymiotłem negatywne emocje, poszło już z górki. Potężny impuls przyszedł od Maćka z bloga Na-Rower. Czytałem o jego rowerowej wyprawie nad Balaton z wypiekami na twarzy. Fakt, miałem gorączkę, ale jestem pewien, że ta relacja jeszcze te rumieńce podpiekła. Maciek nocował „na dziko”, mając ze sobą tylko karimatę i śpiwór. Wcześniej nie umiałem się uporać z faktem taszczenia namiotu i reszty wyposażenia na własnych plecach oraz rowerowym bagażniku (który sam w sobie wydawał mi się za ciężki). Ale podróż „na lekko” z samą tylko karimatą i lekkim śpiworem była tym, czego szukałem! Okazało się, że kilka dni choroby faktycznie może mieć swoje plusy. Mogłem na spokojnie wybrać śpiwór, zorganizować karimatę. Potem zaczęło się planowanie trasy. Maciek przekroczył polską granicę, co wydało mi się samo w sobie niesamowicie fajnym celem. „Ale gdzie mi tam do granicy!” pomyślałem, wątpiąc nieco w swoje nadwątlone przez chorobę siły. Ale że miałem mnóstwo czasu, zerknąłem na mapę. Granica nie była aż tak daleko, szczególnie ta w okolicy Jastrzębia Zdroju. Z Siemianowic Śląskich było to ok. 85 km. Do zrobienia! Kolejne dni upływały mi na drobiazgowym przygotowywaniu trasy, kupowaniu map oraz zdrowieniu. Od dnia, w którym pozytywniej spojrzałem na wszystko, choroba zaczęła ustępować. Po 4 dniach czułem się na tyle dobrze, że poszedłem na rower. A po tygodniu zrobiłem 90 km przejażdżkę na dożynki do Orzesza a konkretnie do dzielnicy Zazdrość. Były zakwasy, ale była też potężna moc ekscytacji. Wiedziałem więc, że jestem już gotowy i żadna granica nie będzie mi przeszkodą :-) W czwartkowy ranek 18-go września, podekscytowany myślą o pierwszym rowerowym wojażu z noclegiem, starymi sznurówkami przywiązałem karimatę do plecaka, śpiwór dwoma parcianymi paskami od spodni przymocowałem do kierownicy, do plecaka wrzuciłem kanapki, kilka czekolad i wodę i szczerząc się do bezchmurnego nieba wyruszyłem w kierunku Chorzowa. Wszystko zdawało się mi sprzyjać. Ruch na ulicach był niewielki, mijani rowerzyści machali do mnie pogodnie, plecak, mimo sporej ilości rzeczy, wydawał się lekki i pierwsze 15 km minęło mi jak z bicza strzelił. Pierwszy postój zrobiłem w lesie w Rudzie Śląskiej, nieopodal granicy z Mikołowem a konkretnie z dzielnicą Borowa Wieś. Zjadłem kilka kanapek i kostek czekolady, napiłem się, wykonałem dwa kontrolne telefony i pognałem dalej. Byłem tak podekscytowany czekającymi mnie kilometrami, że nie robiłem prawie żadnych zdjęć. A szkoda, bo droga nr 925 przez rolniczą dzielnicę Orzesza – Bujaków – zapewniała widoki, które lubię najbardziej. Rozległe pola, gdzie można wypuścić wzrok na wolność i pozwolić mu wybierać i przebierać w odległych widokach horyzontu majaczącego na tle drzew i snopów siana. Z tej drogi w centrum Bujakowa warto skręcić w ulicę Szkolną i potem zielonym szlakiem przeciąć las. Być może jest to nieco dłuższa droga do centrum, ale dużo przyjemniejsza od ulic. Drugi postój zrobiłem już na rynku w Orzeszu, na liczniku było 32 km. Na ryneczku życie toczyło się własnym tempem i nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Ja tymczasem aż kipiałem z emocji. Tyle pięknych widoków było jeszcze przede mną. Z centrum ruszyłem na dzielnicę o wdzięcznej nazwie Zazdrość. Tam też zielonych przestrzeni było co niemiara. Do Żor dotarłem dość szybko, bo jazda drogą nr 81 była wątpliwą przyjemnością i energicznie przycisnąłem na pedały. Nagrodą za ten wysiłek były urokliwe kamieniczki na starówce w Żorach. Całe miasto wydawało się bardzo czyste i zadbane, w końcu to jedno z bogatszych miast na Śląsku. Przypomniałem sobie o tym, widząc na każdym rozkładzie jazdy autobusów i tramwajów intrygujący napis „przejazd bezpłatny”. Dzięki wskazówkom miłych licealistów w dalszą trasę wybrałem się Aleją Jana Pawła II i bez problemu znalazłem drogę na Jastrzębie Zdrój. Ulice mijały jedna po drugiej, podobne do siebie a jednak intrygujące, bo nowe i nieznane. Gdy zobaczyłem tablicę z napisem Jastrzębię Zdrój, nie mogłem się powstrzymać... Musiałem zejść z roweru i zrobić fotkę! Będąc już na terenie Śląska Cieszyńskiego przysiadłem na trawiastym poboczu, na którym znalazł się jakiś zagubiony, betonowy murek. Lubię w ten sposób odłączać się od powszechnej gonitwy. Auta pędzą, ludzie spieszą się do swoich spraw a ja siedzę w bezruchu, rozkoszuję się słońcem, wolnym czasem i patrzę. Cieszę się z tego, że jestem, że oddycham, że dane było mi przebyć taki dystans, że życie wokół mnie jest takie dynamiczne i nieprzewidywalne. I czując wewnętrzny spokój zgadzam się na wszystko, co przyniesie mi dzień, ufając, że wszystko pójdzie dobrze. Bez obaw, nie wpadłem w hipnozę i nie przesiedziałem tam połowy dnia. Zjadłem co nieco, obdzwoniłem bliskie osoby, upewniając wszystkich, że żyję i ruszyłem przed siebie. Centrum Jastrzębia zaskoczyło mnie dużą ilością ścieżek rowerowych wytyczonych na bardzo szerokich chodnikach. Jednak nawet najlepsze ścieżki nie sprawią, że polubię centra miast. Zawsze z ulgą uciekam na obrzeża, bo wydają mi się dużo bardziej dzikie i nieprzewidywalne. Tak było i tu. Nie przewidziałem, że w pewnym momencie, gdy ogarniałem plątaninę międzyzakładowych ulic, jakiś niezwykle intensywny zapach zawróci mi w głowie. Zewsząd czułem zioła i przyprawy, w tak dużej ilości, że nie dało się rozróżnić składników. Za chwilę wyrosła przede mną wielką siedziba "Prymatu" i wszystko stało się jasne! Cóż to były za aromaty...! Nie wiedzieć czemu, jeszcze bardziej poprawiło mi to humor. Gdy jestem w trasie, zawsze reaguję w ten sposób. Wszelkie dziwne, nawet błahe wydarzenia odbiegające od normy uznaję za pozytywną odmianę i dobry znak. Byłem coraz dalej od Jastrzębia. Na mojej odręcznej mapie, która składała się z listy ulic, którymi kolejno powinienem jechać (była to dość długa lista!), ostatnią pozycją była ulica Tęczowa, tuż przy granicy. Dotarłem do niej bez większych problemów. Na liczniku miałem 87 km a w żołądku próżnię. Pojeździłem trochę po wsi, szukając jakichkolwiek znaków informujących o przejściu, ale wszystkie ścieżki i ścieżynki prowadzące w stronę Czech kończyły się dojazdami do czyichś domów. Kręciłem się więc po Tęczowej, z każdą minutą nieco bardziej bezradnie, bo zmęczenie i głód zaczęły już wpływać na jasność mojego myślenia. W końcu odpuściłem, na jedynej łączce, która zdawała się niczyja, nie należała do żadnego domu czy zagrody, rozłożyłem karimatę, z ulgą wyciągnąłem się na plecach, pożarłem czekoladę i napiłem się wody. Byłem tak blisko celu a tymczasem on bawił się ze mną w kotka i myszkę. Ślęcząc nad mapą dostrzegłem w oddali starszą panią jadącą gdzieś na wiekowym rowerze. Podszedłem do niej i zapytałem o drogę do granicy. - A tu, za panem właśnie, 10 metrów, gdzie te brzózki stoją jest dróżka! - odrzekła pogodnie, wskazując palcem gdzieś w stronę drzew za moimi plecami. Okazało się, że na odpoczynek wybrałem miejsce praktycznie na samej granicy, mając ją właściwie pod nosem! I faktycznie, gdy zebrałem się i zerknąłem we wskazanym kierunku, za brzózki, zobaczyłem zarysy dwóch słupków, ginących nieco w zarośniętym leśnym poszyciu. Miła Pani opowiedziała mi jeszcze, jak to za czasów I wojny światowej stał w tym miejscu żołnierz z karabinem i decydował, kogo przepuścić a kogo nie. Dodała też, że Czesi po tamtej stronie są bardzo gościnni, rozumieją po Polsku i nie mam się obawiać kontroli straży granicznej, bo jeśli mam ze sobą dowód, to wszystko będzie w porządku. Chętnie wdałem się z nią w pogawędkę, bo od ponad 6 godzin nie rozmawiałem z nikim na żywo. Potem zebrałem swoje graty i mimo lekkiego już bólu kolan wsiadłem na swoją maszynę i uradowany jak nigdy przeprawiłem się pomiędzy dwoma niepozornymi słupkami. Byłem w Czechach! Różnicę odczułem niemal od razu. Wszystkie domy były jasne, czyste a wokół nich panował porządek. Nie było tu tego zjawiska, które często widać na polskiej wsi – na podwórkach mamy zbieraninę wszystkiego i niczego a szopy i pomieszczenia gospodarcze sklecone są ze wszystkiego, co akurat mamy pod ręką. Może i to nasze polskie rozwiązanie jest mniej estetyczne i spójne, ale z drugiej strony ma w sobie nieco fantazji i świadczy o tym, że Polak w każdym warunkach sobie poradzi. W jakiś dziwny, niepojęty sposób lubię zarówno porządek jak ten nasz polski rozgardiasz :-) Sprawdziłem na przystanku autobusowym (zwanym tu Zastavką), gdzie właściwie jestem. Miejscowość zwała się Petrovice u Karviné, czyli po naszemu Piotrowice coś tam coś tam. Niesamowicie było jeździć czeskimi ulicami, mając świadomość, że tylko dzięki sile własnych nóg przekroczyłem granicę swojego kraju. „Za granicą” zrobiłem ok. 15 km, czując, że nogi za niedługo zaczną protestować. Gdy dotarłem do toru motocrossowego, wiedziałem, że czas wracać. Pogapiłem się trochę na ekstremalną jazdę, którą pierwszy raz obserwowałem na żywo i to z tak bliska i ruszyłem z powrotem do macierzy ;-) Była już prawie 18, wypadało więc zacząć poszukiwania noclegu. Początkowo chciałem spróbować noclegu „na gospodarza”, pytając o możliwość przespania się na czyimś polu lub podwórku, ale po krótkiej obserwacji domów przy ul. Tęczowej i ich gospodarzy, jakoś żaden z nich nie wydał mi się wystarczająco sympatyczny. Cóż, byłem przygotowany do noclegu „na dziko” i wybrałem go bez żalu. W końcu miał mi dostarczyć jeszcze więcej emocji. Szybko znalazłem miłe, odludne miejsce, wystarczająco oddalone od domów, by raczej nikt tam wieczorem nie spacerował. Rozłożyłem karimatę pod trzema brzózkami, ciesząc się z możliwości rozprostowania nóg. Niebo powoli szarzało a ja powoli rozkładałem swoje legowisko. Czytałem wcześniej o wrażeniach innych osób z pierwszych samotnych noclegów „na dziko”, o trudnościach z zasypianiem, o czyhających w mroku oczkach i dziwnych dźwiękach dobiegających z lasu. Moja miejscówka wydawała się jak na razie, prócz komarów, nie mieć żadnych żywych mieszkańców. Gdy zapadł zmrok wypiłem piwo na odwagę, a że mam słabą głowę i byłem mocno zmęczony, od razu mną wstrząsnęło i zmieniło sposób postrzegania rzeczywistości. Rozłożyłem śpiwór, wśliznąłem się do środka i dostałem ataku śmiechu. Zacząłem się bowiem zastanawiać, czy owady wpełzną do środka mojej mumii czy raczej będą w nocy spały, tak jak ja. Wizja owadów śpiących na swoich małych pleckach z odnóżami do góry sprawiła, że nie mogłem się uspokoić. Pierwszym odgłosem nadchodzącej nieubłaganie nocy było bardzo odległe szczekanie wiejskich psów. Wtedy to dopadła mnie filozoficzna refleksja, że obojętnie gdzie jestem „zawsze gdzieś szczekają psy”. Ona znów bardzo mnie rozbawiła i tak w miłej atmosferze mijały mi kolejne minuty. Noc była bardzo ciepła, śpiwór miałem więc zapięty tylko do połowy. Patrząc w górę widziałem łagodnie falujące na wietrze korony brzóz a niebo usiane było setkami gwiazd. Czułem się częścią przyrody, częścią świata. Gdy śpimy w naszych sypialniach, odizolowani od powietrza, przestrzeni, odgłosów, jesteśmy bezpieczni, ale też odcięci od tego wszystkiego, co kiedyś było naszym domem. Noc pod gołym niebem to niezapomniane wrażenie powrotu do korzeni. W wersji mniej ekstremalnej polecam wziąć śpiwór i przespać się na balkonie – gwarantuję, że będzie to noc godna zapamiętania :-) Było miło, ale sen nie chciał nadejść. Za każdym razem, gdy już czułem, że myśli plączą się chaotycznie, budził mnie odgłos jakichś małych stópek przebiegających nieopodal lub też szelest dobiegający z krzaków. Byłem zbyt czujny i niezaznajomiony z dziesiątkami odgłosów nocnego życia w lesie. Bo noc w lesie jest niemal jak dzień w zatłoczonym mieście! Słychać biegające, turlające się i latające zwierzęta, trawy i krzaki szumią, ktoś pohukuje, piszczy czy też wydaje dziwne bądź dziwnie klekocze. Około pierwszej w nocy byłem już całkiem rozbudzony. Oparłem się o rower i przemyślałem sytuację. Stwierdziłem, że po bezsennej nocy będę całkiem wykończony. Jedyne co mi pozostało, to wskoczyć na rower i korzystając z resztek sił, jakie mi pozostały, wrócić do domu. Szczególnie, że na drugi dzień ok. 15-tej musiałem stawić się w pracy. Nieco obawiałem się jazdy w nocy ale jednocześnie miałem dziwne przeświadczenie, że nic mi się nie stanie. Gdy z czołówką przypięta do kierownicy wyjechałem ze swojego lasku, zobaczyłem przed sobą ciemność i usłyszałem ciszę, która piszczała w uszach. Nie świeciła ani jedna latarnia, przed sobą widziałem jedynie snop światła emitowany przez moje lampki. Czułem się dziwnie, ale gdy tylko znalazłem ulicę, z której przyjechałem, odzyskałem nieco pewności siebie. Nie musiałem nawet wyciągać mapy. Ulice zaczęły pojawiać się w mojej głowie w odwrotnej kolejności, rozpoznawałem krajobrazy, mimo że w nocy wszystko wygląda nieco inaczej. Było magicznie. Przez 85% czasu byłem jedynym użytkownikiem drogi, nie licząc przebiegających koło kół jeży, błyskających oczami kotów i jednego ujadającego psa, który mimo lichej postury był tak wkurzony, że chciał odgryźć mi nogę. Jechałem szybko i bezproblemowo. Przez pierwsze dwie godziny nie spotkałem żadnych ludzi. Pierwszą osobą była pani dróżniczka, która zamykała szlaban przy przejeździe kolejowym. Skinęła mi głową przyjaźnie. Była 2 w nocy i pewnie też nudziła się w swojej małej budce, bez żywej duszy dookoła. Gdy myślę o tej sytuacji, wyraźnie mam przed oczami przemykający tuż przede mną pociąg towarowy, wyłaniający się z hukiem z ciemności i zmierzający w ciemność. Patrzałem na nieco zafascynowany, ciesząc się, że jednak wyruszyłem w tą nocną, dziwną podróż. Właściwie była to kolejna przygoda, odkrywanie nowych miast, śpiących i cichych, spowitych mrokiem. Niezbyt przyjemnie wspominam jedynie jazdę drogami, które nie były oświetlone. Czułem się jak mały, nic nie znaczący punkcik na wielkim, ciemnym świecie, który lada moment może zostać zmieciony przez pędzącą ciężarówkę. Na szczęście samochodów nie było prawie wcale a jedyną rzeczą, która mnie zdrowo przestraszyła, była sarna wyskakująca z lasu tuż pod moje koła. Ona na mój widok ze strachu prawie połamała sobie nogi, usiłując jak najszybciej zwiać z powrotem między drzewa. Gdy zaczynałem nocną jazdę, cieszyłem się, że noc jest tak ciepła. O trzeciej w nocy zmieniłem zdanie. Wtedy chłód zrobił się tak przenikliwy, że założyłem nawet rękawiczki. O czwartej , gdy byłem już w Rudzie Śląskiej, zrobiło się jeszcze zimniej. Co ciekawe, na przystankach autobusowych zaczęli się już pojawiać ludzie. Miny mieli nietęgie, ale w ogóle się im nie dziwię. Na mnie patrzeli, jakbym był przybyszem z innej planety. Cóż, cieszę się, że mogłem w jakiś sposób urozmaicić ten zimny poranek. W Chorzowie poczułem się już jak w domu. Gdy Park Śląski otworzył przede mną swoje powoje, poczułem, że nogi mam coraz słabsze. Im bliżej byłem domu i miałem świadomość, że cała ta trasa wkrótce dobiegnie końca, tym więcej docierało do mnie sygnałów zmęczenia. Mózg, ten świetny strateg, wiedział, że teraz już może sobie pozwolić na oszacowanie energetycznych strat. W jednej z alejek parku prawie się przewróciłem. Wjeżdżając do Siemianowic byłem jakby w półśnie nogi miałem jak z waty. Jednak ciągle zachłannie wchłaniałem piękne widoki. Niebo bowiem zabarwiło się już na różowo, świt powoli przedzierał się przez chmury. Gdy skonany ledwo otworzyłem drzwi do klatki, było już jasno. W windzie z trudem pionowo ustawiłem rower a w domu zmiotłem wszystko, co było w lodówce, nie patrząc na datę ważności ani stopień stwardnienia (nie straszne mi było nawet suche jak pieprz ciasto drożdżowe). Potem próbowałem coś powiedzieć, ale w połowie zdania zapadłem w sen i obudziłem się 4,5 godz. później. Nogi miałem z drewna, z niewyspania nadal piekły mnie oczy, ale to nie było w ogóle istotne. Unosiłem się nad ziemią, myśląc o tym, co właśnie przeżyłem, o świetnych zdjęciach i wspomnieniach, których nikt mi nie odbierze. I o kolejnych trasach, bo przecież skoro potrafię przejechać 170 km za jednym zamachem, to teraz już w ogóle zaczną się przygody!
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |