To druga część wpisu "Rowerem ze Śląska nad Morze". Tekstu jest bardzo dużo, ale inaczej się po prostu nie dało. Każdy z dziesięciu dni jazdy wart był opisania i zapamiętania. Każdym chciałbym się podzielić. Dzień 1 Trasa: Siemianowice Śląskie - Stany Dystans: 102 km Do windy pakuję się po godz. 8.00. Siąpi lekki deszcz, wieje zimny wiatr. Wyjeżdżam z Siemianowic Śląskich, z lekkim ociąganiem opuszczając swoją strefę komfortu. Przez wilgotne, wojkowickie pola kieruję się na park w Świerklańcu. Drogi są jeszcze senne i puste. Jadę zresztą tymi najbardziej bocznymi z możliwych. Dużo pól, ścieżek przez nieużytki i tereny przemysłowe. A potem sytuacja raptownie się zmienia. Dojeżdżam do drogi 908, która, gwarna i głośna, prowadzi mnie przez Miasteczko Śląskie, by zmienić się w 905 i nieść mnie przez Piasek, Psary i Hucisko. Choć ruch ciągle się wzmaga i co jakiś czas z hukiem i wielkim podmuchem powietrza mijają mnie ciężarówki, coraz bardziej mi się ta trasa podoba. Przemieszczam się dzięki niej szybko i sprawnie, a pierwsze 50 km mija mi jak z bicza strzelił. Czuję, że już oddaliłem się od domu na przyzwoitą odległość i oto rozpoczyna się wielka przygoda. Drogą 907 docieram do Boronowa. Tutaj wita mnie ścieżka rowerowa i dużo mniejszy ruch. Ścieżka prowadzi mnie do pobliskiej wsi Zumpy. Potem odbijam w lewo, by wreszcie znaleźć się na dużo węższej i opustoszałej ul. Lipowej. Wtedy dopiero zauważam, że ciemne, szare chmury zdążyły się już rozejść (czy to może ja im uciekłem) i robi się coraz goręcej. Ciepłe powietrze pachnie obietnicą przygody. Znowu. Gdy mijam Lisów, drogi kurczą się i robią coraz węższe. Do wsi Tanina docieram już taką, na której w ogóle nie mijają mnie samochody, a drzewa licznymi i gęstymi rzędami strzegą mojego przejazdu. Tam trochę się gubię, ale nic nie szkodzi. Jestem w Parku Krajobrazowym Lasy nad Górną Liswartą, w miejscu, w którym warto się trochę pokręcić w kółko. Z tablicy informacyjnej przy miejscu postojowym dla turystów dowiaduję się, że powstaje tu Liswarciański Szlak Rowerowy, prowadzący wzdłuż Liswarty. Na 100% kiedyś tu wrócę, żeby poznać go bliżej. Jadę lasem i nie mam pojęcia gdzie jestem. W końcu spośród drzew wyłania się samotna, podniszczona chatka. Stoję przy ogrodzeniu i czekam, aż wiekowa, pomarszczona staruszka w chustce w kwiaty niepewnym krokiem podejdzie do furtki i usłyszy, o co ją pytam. - Powie mi pani, jak stąd dojadę na Kamińsko? Śmieje się zachrypniętym głosem. Najwyraźniej rozbawiłem ją swoim pytaniem. - Powiedzieć, powiem. Ale pan i tak nie trafi! - mówi cichutko, po czym śmieje się jeszcze dłużej. Też się śmieję i ruszam we wskazanym kierunku, w plątaninę leśnych ścieżek. 45 minut później okazuje się, że jednak trafiłem, ale babci już tego nie przekażę. Gubię się potem jeszcze raz, ale już tylko na chwilę. Robię objazd. Oglądam senne wioski, ukryte wśród pól i lasów. Zachwycam się. Słońce powoli robi się pomarańczowe. Nawet nie zauważyłem, kiedy ten dzień przeciekł mi przez palce. Na zegarze jest 18, na liczniku 102 km, a ja właśnie wjechałem do Stanów. Działka mojej znajomej leży na uboczu wsi. I bardzo dobrze, bo muszę (za zgodą właścicieli oczywiście!) wskoczyć tam przez betonowy płot. A potem jeszcze przerzucić przez niego rower. Nie czuję otarć i przecięć, które zarobiłem przy starciu z płotem. Czuję tylko cudowną mieszankę - zmęczenie wszystkich mięśni i rodzącą się gdzieś w środku radość, że dziś się udało. Na ganku rozkładam swoje posłanie - karimatę, śpiwór a na to biwakową płachtę, która tak naprawdę jest bardzo lekkim pokrowcem ochronnym na samochód. Sen bardzo chce do mnie przyjść. Dostępu bronią mu jednak odgłosy lasu. Tuptanie zwierząt. Piski ptaków. Szelest liści. Za każdym razem, gdy już zaczynam pogrążać się w błogim spokoju, budzi mnie jakiś odgłos. Moja drzemka trwa bardzo krótko. Ta noc mija mi głównie na słuchaniu pobliskiego lasu. Chciałem odmiany od miejskiego życia? To mam. Dzień 2 Trasa: Stany - Żuraw (gmina Brąszewice) Dystans: 99 km Ruszam o 4:55. I tak od 3 kręcę się tylko z boku na bok. Zakładam na siebie wszystkie ubrania jakie mam. Para leci z ust, wilgoć osadza się na kierownicy. Świt jest bladoróżowy. Niebieski szlak rowerowy prowadzi mnie przez Podłęże Szlacheckie, Podłęże Królewskie i Starokrzepice. A potem - tam tara ram! - wyjeżdżam z woj. śląskiego, by powitać woj. opolskie. Ten przejazd jest magiczny. Wioski śpią. Słychać tylko szum moich opon na wilgotnym od rosy asfalcie i budzące się do życia ptaki. Wcinam się w ten spokój, starając się nie rozrywać jego delikatnego materiału. Jadę, a za mną zamyka się na powrót cisza i niespieszny porządek natury. Mijam Bobrową, Cieciulów i Rudniki - każde z nich coraz bardziej ruchliwe i gwarne, ale wciąż jedzie się świetnie - bez nadmiaru samochodów i bez stresów. Drogą nr 43 dojeżdżam do Dzietrzników, które są już w woj. łódzkim. Jeden dzień i trzy województwa, to jest coś! Znów trafiam na dość monotonny fragment trasy. Aż do Wielunia prowadzi mnie wspomniana 43. Wieluń, jako większe miasto, jest miłą odmianą. Pompuję koła na stacji benzynowej, kręcę się trochę po wąskich uliczkach, zastanawiam się nad obiadem. W końcu jednak wybieram moje kanapki i dalszą jazdę, tym razem drogą nr 45, kierunek: Czarnożyły. Co jakiś czas pojawia mi się w głowie myśl: cholera, ale już jestem daleko od domu! Po niej automatycznie zjawia się szeroki uśmiech i głębokie westchnienie. Radości jest tak dużo, że nie wiem, czy ją w sobie pomieszczę. A przecież to dopiero początek. Przejazd przez las za Czarnożyłami na mapie wyglądał prosto. W rzeczywistości jest trochę inaczej. Przejeżdżam pod trasą S8 w innym miejscu, niż planowałem. W żołądku burczenie, w plecaku - koniec zapasów. Myślę sobie - przede mną kilka wiosek, na pewno znajdę jakiś sklep. Pytam o drogę i w plątaninie zupełnie do siebie podobnych wsi, po ponad godzinie poszukiwań, trafiam na dobrą trasę. Nie trafiam jednak na sklep. Wsie składają się tutaj z kilkunastu domów, rozrzuconych bezładnie wśród pól, dla urozmaicenia czasem występują kapliczki. Sklepów brak, a mnie już z głodu powoli robi się słabo. Przy każdej kolejnej wiosce myślę, że teraz to już na pewno będzie tu jakiś przybytek z chlebem i wędliną. A tu nic. Ratuje mnie Klonowa, w której sklepy są aż dwa. Wybieram pierwszy, większy, ze stoiskiem mięsnym. Trzy duże bułki, dwie suche kiełbasy i paczka serowych chipsów załatwiają głód na dobre. Pochłaniam to wszystko na ławce przed jakimś urzędem. Przechodzący ludzie zerkają na mnie ciekawe, ale nie obchodzi mnie to. Ważne jest tylko to, by napełnić tę czarną dziurę w żołądku, która powoli zaczęła wsysać mój rozum i ludzkie odruchy. Bułki smakują cudownie. Smakują lepiej, niż jakakolwiek bułki, które jadłem do tej pory. Jem je chętniej niż suchą kiełbasę. Już za kilka godzin dowiem się, że to najlepsze bułki w okolicy i ludzie z okolicznych wiosek specjalnie tu po nie przyjeżdżają. W Klonowej, z brzuchem pełnym jedzenia i głową pełną optymizmu, wydaje mi się, że do Żurawia trafię już jak po sznurku i że będę tam za kilka kilometrów. Tymczasem czeka mnie ich jeszcze kilkanaście, a leśne skróty, które polecają mi miejscowi, jeszcze parę razy prowadzą mnie na manowce. Gdy mijam znak z nazwą gminy Brąszewice, czuję wielką ulgę. Tabliczka z napisem Żuraw to dla mnie tego dnia pełnia szczęścia. Znajomi, u których spędzę noc wracają z pracy o 16. Jest 14, gdy po 9 godzinach jazdy na łące nieopodal ich domu rozkładam karimatę i kładę się na niej niemal bez życia. Nieprzespana noc plus dzisiejsze 99 km nieźle dały mi w kość. Ale znów jestem szczęśliwy. Zjadam obiad z pewną bardzo sympatyczną rodzinką, a potem wchłaniam spokój wioski na kompletnym uboczu, gdzie nie zamyka się furtki, a samochód przejeżdża ulicą raz na godzinę. Tu życie płynie wolniej, a myślą są leniwe i spokojne. Podoba mi się to. Dzień 3 Trasa: Żuraw - Pleszówka Dystans: 88 km Niebo trochę się tego dnia na mnie obraża. Ciemne chmury towarzyszą mi, gdy wyjeżdżam z Żurawia. Mam ze sobą ksero strony z odpowiednim fragmentem Polski, z bardzo dokładnego atlasu, co okazuje się być rozwiązaniem tak prostym, że aż genialnym. Na takiej kserówce można odblaskowym markerem zaznaczyć swoją trasę, pisać, bazgrać i co tam kto lubi. No i nie trzeba targać ze sobą całej mapy czy ciężkiego atlasu. Pewnie niejeden z was wie o tym sposobie od dawna, ja odkryłem go dopiero w Żurawiu. Ale podobno lepiej późno niż wcale. Jadę przez maluteńkie wioseczki o ciekawych nazwach (Salamony, Muchy), przeplatane lasem. Muchy to już Wielkopolska! Kieruję się na Grabów nad Prosną. Niebo gniewa się dalej. Nastawiam się na to, że będzie lało. W końcu to nie wczasy w Egipcie, gdzie słońce praży, bo mu za to płacą. Podoba mi się w centrum Grabowa, więc robię tam krótki postój. Kolejny cel: Nowe Skalmierzyce. Tam w końcu łapie mnie deszcz. Przeczekuję go na zadaszonym przystanku. Dzwoni do mnie znajomy z Poznania i pyta, kiedy u niego będę. Wtedy zdaję sobie sprawę, że trasa idzie mi tak szybko, że muszę odpowiedzieć: pojutrze! Za Nowymi Skalmierzycami znów spokojne wioski i wioseczki. Do kolekcji ciekawych nazw wsi dołączają Trkusów i Głóski. Deszcz ustępuje miejsca nieśmiałemu dziś słońcu. Uśmiecham się do pierwszego na mojej trasie gigantycznego wiatraka. Potem będzie ich jeszcze kilkadziesiąt. Gubię się w drodze na Gołuchów. Znów idę za radą miejscowego i wybieram skrót przez las. Mijam Centrum Rehabilitacji Rolników w Jedlcu i jestem w lesie. Dosłownie i w przenośni. Oznaczeń brak, jadę więc ścieżką, która wydaje się być tą główną. Po jakimś czasie, w środku lasu, mija mnie samochód. Kierowca, tłumacząc mi drogę do Gołuchowa, każe przy kamieniu z napisem "groby" skręcić w prawo. Intrygujące. Po kilku minutach ściana lasu otwiera się nieco i moim oczom ukazuje się miejsce pamięci narodowej - groby ofiar II wojny światowej, nad którymi rośnie zaledwie kilka drzew. Stoją w równych rzędach, jak wierni strażnicy. Nie robię zdjęć. Spokój, jaki tu panuje sprawia, że nie chcę w żaden sposób go zakłócać. Podobno jest tu gdzieś jeszcze ogromny głaz narzutowy, ale nie ryzykuję wyprawy w las, by go znaleźć. Z ulgą wjeżdżam na ścieżkę rowerową przy drodze nr 12, prowadzącej prosto na Gołuchów. Tam trafiam na Ośrodek Kultury Leśnej. Coś w sam raz dla mnie! Każde drzewo i krzaczek ma tabliczkę z nazwą i krótkim opisem. Powinienem spędzić tu kilka godzin, ucząc się nazw drzew, o których nie mam pojęcia i uzupełniając braki w edukacji. Nie ma jednak na to czasu. Dzwoni telefon i okazuje się, że w Pleszówce już czekają na mnie z kolacją. Długo się nie naczekają, bo dzieli mnie od niej tylko jedna wioska. Gdy jestem w Tursku, niebo robi się różowe, a ja czuję, że nogi powoli domagają się wypoczynku. Zrobiły 88 km i też coś im się od życia należy! W Pleszówce zostaję ugoszczony po królewsku. Czeka na mnie wielka łazienka, ciepła kolacja i własny pokój z komputerem i internetem. No i sympatyczni ludzie, z których każdy jest szczerze zainteresowany moją wyprawą. Lepiej być nie może! Dzień 4 Trasa: Pleszówka - Bieździadów Dystans: 41 km Ten dzień jest dniem relaksu. W planach mam tylko 40 km. Ta świadomość bardzo zmienia moje nastawienie. Jadę wolniej i uważniej. Chętniej zatrzymuję się na postoje i zaglądam do małych, wiejskich sklepików. Nie martwię się, że nie zdążę pokonać wyznaczonej trasy przed zachodem słońca (choć przecież nic by się takiego nie stało, gdyby to słońce rzeczywiście zaszło). Pogoda od rana jest wprost wymarzona. Błękitne niebo bez chmur. Drogi puste i proste, a trasa dobrze wytyczona. Choć drogowskazy uparcie kierują mnie na Pleszew, ja równie uparcie sunę małymi wioskami, omijając chaos i hałas, w zamian otrzymując ciszę, śpiew ptaków i szum drzew. Świetny, czerwony szlak prowadzi mnie piaszczystą drogą wśród pól i wierzb. Wszędzie jest płasko. Na Śląsku to nie do pomyślenia, zawsze prędzej czy później znajdzie się jakaś górka, wzgórze czy wzniesienie. A tutaj nic, niebo spotyka się z ziemią prostą kreską, jak od linijki. Do dziwnych nazw wsi dołącza tego dnia Miniszew. W Żerkowie korzystam z cywilizacji, czyli bankomatu i z ustawionych na środku rynku tablic czytam o historii gminy Żerków. Do Bieździadowa mam rzut beretem, więc znów nie muszę się spieszyć. Pedałuję sobie powoli, jakbym jechał do sklepu po bułki. Oglądam i wchłaniam widoki. Chciałbym je wszystkie zachować, ale nie zawsze chce mi się zejść z roweru, wybić z dobrego tempa, by wyciągnąć aparat i szukać odpowiedniego ujęcia. Zapisuję je więc na karcie pamięci we własnej głowie i ufam, że zostaną tam jak najdłużej, a przynajmniej towarzyszące im pozytywne emocje. Pierwszy raz od 4 dni wynajmuję pokój. Parkuję rower w szopie dużego wiejskiego domu i ruszam na poszukiwanie sklepiku. Korzystając z darmowego Wi-Fi (rzecz wcale nie oczywista w tak małej wiosce) łączę się ze światem, słucham wykładu pewnego podróżnika-autostopowicza i cieszę się z prostego faktu, że mam co jeść, mogę sobie leżeć i nie muszę chwilowo nigdzie jechać. Nic mi więcej tego dnia nie potrzeba. Dzień 5 Trasa: Bieździadów - Poznań Dystans: 82 km Atrakcje atakują mnie od samego rana. Wyjeżdżam za furtkę mojej agroturystyki i już po 2 kilometrach kończy się Bieździadów, a zaczyna Żerkowsko-Czeszewski Park Krajobrazowy, zamykając mnie raptownie w objęciach natury, i to w pięknym i dzikim wydaniu. Z wysiłkiem brnę przez piaszczyste drogi, by po 40 minutach wyjechać w Dębnie, prosto na kolejną atrakcję - prom przez Wartę. Na promie jestem tylko ja i pan od promu. Suniemy cichutko przez spokojne wody, a ja uświadamiam sobie kolejny raz, gdzie na mapie płynie Warta. Jestem już tak daleko! Tego dnia jedzie mi się najpiękniej. Wokół mnie jest spokój, przyroda i otwarta przestrzeń. W mojej głowie jest spokój i pozytywne myśli, a furtka na nowe wrażenia z uchylonej otwiera się na oścież. Czuję się coraz pewniej - nogi dają radę, rower daje radę, trasa jest dobrze wytyczona. Biegnie polnymi drogami, leśnymi ścieżkami i drogami, których oprócz mnie chyba nikt nie używa. Słyszę tylko ciszę, szum drzew i owady. Jadę w stronę Wiosny. A potem odwiedzam Murzynowiec Leśny - wioskę składającą się z kilku domów, położoną w środku lasu. Na mojej trasie, zupełnie bez ostrzeżenia, wyrastają prawdziwe cuda. Nie miałem pojęcia, że będzie aż tak fajnie. Do Poznania wjeżdżam od strony kompleksu centrów handlowych. Jestem podekscytowany. W domu myślałem sobie, że jak już będę w Poznaniu, to naprawdę przesunę się na mapie Polski o solidny fragment. I oto jestem. Sam wjazd do miasta to jeszcze nie koniec trasy. Do dzielnicy Winogrady mam jeszcze ponad 10 km. Tego dnia nocuję u dobrego znajomego, którego ostatnio odwiedziłem 8 lat temu. Razem z jego żoną zwiedzamy poznańską Cytadelę i jemy obiad, a może raczej obiado-kolację, w restauracji Tarasy Cytadeli. To mój pierwszy ciepły posiłek od paru dni i smakuje cudownie. Planuję iść wcześnie spać, ale mi się nie udaje. Jeden temat goni drugi i gadamy do 1 w nocy. Nic nie szkodzi. Nie jadę przecież na wyścigi, a po nowe wrażenia. Dzień 6 Trasa: Poznań - Wronki (Obelżanki) Dystans: 69 km Dzień zaczynam od zwiedzania. Z Poznania kieruję się na Kiekrz, gdzie oglądam drewniany wiatrak, który stoi tu od 1905 roku. Jego przemyślana konstrukcja i stopień automatyzacji robi wrażenie. Ma cztery piętra, a jego górna część, tzw. czapa była obrotowa, dzięki czemu sama ustawiała się w kierunku wiatru. Pogoda nadal mi sprzyja. Trasa znów wiedzie mnie wsiami i małymi miasteczkami. Po drodze nie dzieje się nic, co zapadłoby mi w pamięć. Wydaje się, że będzie to całkiem zwykły dzień spokojnej jazdy, bez większych emocji. Nic bardziej mylnego. Emocje zaczynają się we Wronkach. Niebo zaciąga się ciemnymi chmurami i spadają mi na głowę pierwsze krople deszczu. Niedobrze. Jest już po 19-tej, a ja nadal nie wiem, gdzie tego dnia będę spał. Wszędzie albo zajęte, albo ceny astronomiczne tak, że wolałbym wybrać drzemkę gdzieś na ławce. Na całe szczęście w końcu, z polecenia, dostaję numer do p. Róży. Jest jedno, ostatnie miejsce! W Obelżankach, które, jak się okazuje, znajdują się już w Puszczy Noteckiej. Z puszczą zapoznajemy się w niezbyt malowniczych okolicznościach. Jest coraz ciemniej, zimniej, a niebo płacze coraz większymi łzami. Wielkie połacie drzew po obu stronach drogi wydają się być do mnie wrogo nastawione, jakby strzegły dostępu do tej krainy przed wszelkimi intruzami. Jadę kilka kilometrów sam, otoczony przez ciszę i dziwne pohukiwania od strony coraz ciemniejszej ściany lasu. Gdy zajeżdżam pod agroturystykę "Róża", czuję się, jakbym po długiej wędrówce wreszcie przycumował do bezpiecznej przystani. Przy domu słyszę wesołe głosy, czuję zapach grillowanej kiełbasy i pierwsze słowa, które słyszę, to: - Zapraszamy do nas! Proszę się przysiąść. Okazuje się, że trafiłem na integracyjne ognisko. Niestety, nie mam już sił na nic. Grzecznie odmawiam i razem z panią Różą oglądam swój pokój. Pełen wypas - własna łazienka, ubikacja, wygodne łóżko, czyściutka pościel. Pani róża pokazuje mi też kuchnię, ale niestety w moim plecaku, prócz wody, nie mam już nic, co można by spożyć. Pytam o sklep, jednak jesteśmy w środku puszczy. Wzruszam więc ramionami z rezygnacją i odpowiadam, że w takim razie kuchnia raczej nie będzie mi potrzebna. Po paru minutach, gdy rozkładam się ze swoim majdanem, ktoś puka do drzwi. To pani Róża. W ręku niesie talerz z parującą kaszanką z grilla, stosem chleba i ogórkami kiszonymi. - Mam nadzieję, że pan nie pogardzi... - mówi z uśmiechem, mrugając do mnie. Oj, nie pogardzę! Dziękuję jej wylewnie, ale kładzie palec na ustach. Domyślam się, że moją porcję "pożyczyła" z integracyjnej imprezy. Jem z szerokim uśmiechem, słucham deszczu za oknem i cieszę się, że jestem wśród czterech ścian i pod dachem. Cieszę się, że mam czyste, ciepłe łóżko. Cieszę się, że jestem. Dzień 7 Trasa: Wronki (Obelżanki) - Kuźnica Żelichowska Dystans: 75 km Z Obelżanek jadę z powrotem do Wronek. Przed 9.00 w centrum nie ma tam nikogo prócz trzech panów, którzy chyba trochę za mocno lubią napoje wyskokowe. Od miłej sprzedawczyni za ladą małego sklepu samoobsługowego dostaję plastikowe sztućce, których zapomniałem wziąc z domu. Na wronkowskim rynku pożeram łapczywie trzy małej bułeczki z konserwą i mleczną czekoladę. Potrzebuję siły. Dziś planuję przejechać przez Puszczę Notecką, która, jak już się nieco zdążyłem przekonać, jest puszczą nie tylko z nazwy. Wjeżdżam w objęcia puszczy spragniony pięknych widoków, ciszy i dzikiej natury. Jest pięknie. Po godzinie samotnej jazdy nadal jest pięknie, ale czuję się nieco mniej spokojny. Czuję się sam jak palec, otoczony przez niezmierzone zastępy drzew i dziesiątki dróżek, które niczym się od siebie nie różnią. Na całe szczęście w którymś momencie wyjeżdżam na drogę 149, obok stacji kolejowej Mokrz, dokładnie tam, gdzie planowałem. Potem sprawa nieco się komplikuje. Skręcam z asfaltowej drogi w piaszczystą dróżkę, którą powinienem dojechać na Marylin i Piłkę. To jednak nie takie proste. Piasek robi się coraz bardziej sypki, a mój rower, mimo szerokich, terenowych opon, jedzie po nim z trudem. Jakby tego było mało, dróżka z płaskiej staje się pofałdowana, prowadząc mnie to stromo pod górę, to ostro w dół. Z lasu co jakiś czas wyskakują sarny, jakby chciały się upewnić, czy tędy naprawdę jedzie (idzie) człowiek, czy może coś im się przywidziało. Jest coraz piękniej, ale i coraz straszniej. Widoki z góry zapierają dech, ale pędząc z jednego ze zjazdów moje przednie koło zapadam się w grząskim piasku, a tylne jedzie dalej. W wyniku tego nieporozumienia malowniczo spadam z roweru i tłukę sobie prawą stopę. Kto mnie tu usłyszy? Raczej tylko sarny. Chciałem przygody? No to mam! Kuśtykając, wracam do drogi nr 149. Puszcza mnie przerosła, przyznaję bez bicia. Znacie te wszystkie banały o tym, jak to człowiek czuje się mały i słaby wobec ogromu przyrody. Więc ja właśnie odczuwam autentyzm tych banałów na własnej skórze. Zwiewam do cywilizacji i uśmiecham się głupkowato, widząc pierwsze chatki i asfaltową drogę. Ruszam na Rzecin, a potem przez Hamrzysko i Gulcz, prosto na Wieleń. W Wieleniu wita mnie deszcz, a ja znów nie mam noclegu. Na szczęście znajduję go w Kuźnicy Żelichowskiej - wsi, której nie podejrzewałbym o żadne agroturystyczne zapędy. W "Agro Kuźnicy" jest świetnie. Jako jedyny gość, dostaję klucz do domku dla gości, który mam tylko dla siebie. Z szeroko otwartymi oczami oglądam pięknie urządzone, czyste pokoiki, w pełni wyposażoną kuchnię i salon. I ta cena! Powiem tylko, że konkurencyjna i szczerze polecam to miejsce. Gdy już mam kąt do spania, moje wymagania rosną. Marzę o luksusowym wieczorze przy telewizorze, grzanej kiełbasie, herbacie i chipsach. Wyruszam więc na poszukiwanie sklepu. Sklep jest, ale nie ma właściciela. Są za to dwa psy, które z głośnym ujadaniem dopadają moich nóg. Zamykam oczy i czekam na ból, ale czuję tylko dwa ciepłe jęzory. Po chwili, machając przyjaźnie ogonami, siedzą ze mną pod sklepem i czekają, aż go ktoś otworzy. Właściciel przyjeżdża za kilka minut, a ja z błyszczącymi oczami, jakby właśnie zdobywał największy skarb, proszę o chleb, dwie kiełbasy i paczkę serowych chipsów. W salonie włączam telewizor. Obrazki na ekranie są jakby z innej rzeczywistości, szybko się od nich odzwyczaiłem. Napełniam żołądek, robię pranie, studiuję mapy i zapadam w spokojny sen, który trwa pełne 9 godzin. Dzień 8 Trasa: Kuźnica Żelichowska - Szczecin (Dąbie) Dystans: 138 km Rano zastaję otwarty sklep. Kupuję to, co sobie wymarzyłem poprzedniego wieczora - krem czekoladowy i mały bochenek chleba. Gdy w pobliskim miejscu dla turystów smaruję stos kanapek, każda z przechodzących obok starszych pań uśmiecha się do mnie, mówi mi "dzień dobry" i "smacznego". W mieście zamiast tego dostałbym pewnie kilka zdziwionych spojrzeń. Z solidną porcją kanapek ruszam drogą nr 123. Właściwie to bardziej dziury niż droga, ale mnie to nie przeszkadza. Ważne, że świeci słońce, nie ma żadnych samochodów, a ja mam nadal pełno siły i nie mogę się doczekać, co zobaczę za każdym kolejnym zakrętem. Pierwsze 30 km jest dość monotonne. Jadę ciągle drogą nr 22, którą dojeżdżam do Dobiegniewa. Do odwiedzenia Dobiegniewa namawiał mnie tata. Odpowiadałem "moja trasa tamtędy nie prowadzi", jednak los zdecydował inaczej i moja nowa, zmodyfikowana trasa, prowadzi mnie prosto nad malownicze jezioro Osiek, nad którym spędzam ponad pół godziny siedząc, gapiąc się w wodę i wygrzewając się na słońcu. Myślę o wszystkim innych ludziach, znajomych i rodzinie, o tych, którzy są teraz w pracy, albo w asfaltowych i zadymionych śląskich miastach. W tym momencie nieco mocniej niż w innych doceniam swoje położenie i cieszę się, że zdobyłem się na tę podróż. To dość niesamowite, ale już chyba ze 2 km za Dobiegniewem wita mnie województwo zachodniopomorskie! Niby cały czas wiem, gdzie jadę i wiem, że przemieszczam się dość dynamicznie (jak na moje możliwości), ale i tak jestem zaskoczony. Gapię się na tabliczkę z nazwą województwa i fotografuję ją z każdej strony. Trasa zaskakuje mnie po raz kolejny, gdy trafiam na szlak cysterski, a na nim na stary zakon. Nie planowałem przed wyjazdem żadnych atrakcji. Wolę, gdy znajdują mnie same, tak jest dużo ciekawiej. Tego dnia mam zamiar pokonać ok. 70 km. Postój wypada więc w Choszcznie. Trafiam jednak w miejsce, które swoją czystością, a raczej jej brakiem, sprawia, że wchodzę do pokoju i zaraz wychodzę z powrotem. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze funkcjonują i że ktoś odważa się tam spać. Czuję, że mam tego dnia dużo siły, więc mocniej naciskam na pedały i mijam kolejne miasta. Dojeżdżam aż do Stargardu Szczecińskiego i ciągle nic. Wszystkie noclegi zajęte. Jadę, jadę i jadę i końca mojej jazdy nie widać. Na liczniku mam już prawie 100 km. I wtedy zdaję sobie sprawę, że do cioci i wujka w Szczecinie, u których planowałem zatrzymać się kolejnego dnia, mam jeszcze tylko 15 km. Ruszam więc, marząc o ciepłym łóżku i nic nie robieniu choć przez parę minut. Dojeżdżam do Szczecina, a konkretnie do dzielnicy Dąbie. Zostaję przyjęty niczym król. Ciepła herbata, kolacja, łazienka, czyste łóżko - jestem w raju. Dzień 9 Trasa: Szczecin (Dąbie) - Międzyzdroje Dystans: 103 km Odpoczywam. Zwiedzam Szczecin, widzę się z od ponad 20 lat nie widzianą rodziną, przesiaduję na kanapie, oglądam telewizję i czekam, aż znikną mi zakwasy. Wytrzymuję trzy dni, a potem już czuję, że mnie nosi. Wzywa mnie droga, słońce, wiatr i zmieniające się krajobrazy. Trzeba słuchać wewnętrznego głosu. Pakuję swoje manatki i wypoczęty oraz pełen sił ruszam w kierunku Międzyzdrojów. Z ulgą zjeżdżam z drogi asfaltowej w las i uciekam w małe wioski. Pierwsza z nich dołącza do kolekcji nietypowych nazw. To Żółwia Błoć, wioska, której plan rozrysowany jest na skorupie żółwia, a każdy dom ma przy numerze glinianego, uśmiechniętego żółwika. Jestem wyjątkowo zadowolony z wytyczonej trasy. Ciągle towarzyszą mi lasy. Widziałem ich już po drodze tak wiele, a ciągle wydaje mi się, że każdy z nich ma niepowtarzalny klimat. Uwielbiam też drogi obok pól pełnych żółtego rzepaku. Uwielbiam chyba wszystko, co widzę po drodze. Obawiam się, że nie ma na to żadnych lekarstw. Jak widać powyżej, pogoda, z deszczowej, znów robi się idealna. Gdy odpoczywałem w Szczecinie, nad miastem przetaczały się burze i nawałnice. Gdy jadę, świeci słońce. Mijam Niewiadowo, Łoźnicę i Świętoszewo. A potem Rokitę, Przybierniów i Jagniątkowo. Jak to dobrze, że istnieją jeszcze takie ciche miejsca i spokojne ulice. Emocje rosną, gdy wjeżdżam do Wolina. Dlaczego tak? Bo Wolin to już jednak Wolin! Ostatnie 5 km przed Międzyzdrojami pokonuję zielonym szlakiem w Wolińskim Parku Narodowym. Jest dziko i tajemniczo. Mam wrażenie, że za drzewami czyha jakaś zwierzyna, bacznie mnie obserwując. Całą drogę jadę sam, nie spotykam żadnych ludzi. Gdy mijam żubrowisko, słyszę głuche pomruki wielkich czterokopytnych. A potem jakby nigdy nic wjeżdżam do Międzyzdrojów, miasta nad brzegiem morza. W Międzyzdrojach ostatnio byłem jako 9-letni uczestnik wyjazdu pod kryptonimem "Zielona szkoła". Czyli równe 20 lat temu. Mimo to bez trudu odnajduję drogę do plaży. Wtedy wydawała mi się szersza, a molo dłuższe. Tylko morze zostało takie samo. Bezkresne, nieodgadnione i tajemnicze. Radość i duma napierają na mnie od środka. Trzymam się jakoś. Ludzie spacerujący obok nie mają pojęcia, że przyjechałem tu z domu rowerem. Ro-we-rem! Chciałbym skakać i krzyczeć, ale na szczęście jeszcze nie zdziczałem do reszty. Uśmiecham się tylko szeroko i wpatruję w błękitne fale. Ale odjazd. Takiej mocy nie czułem nigdy wcześniej. Obawiam się, że będę chciał czuć to częściej. Nocleg znajduję w ośrodku kolonijnym "Polino". Budynek wygląda tak, jakby od czasu mojego wyjazdu na "zieloną szkołę" w drugiej klasie podstawówki nic się tutaj nie zmieniło. Pachnie tak, jakby nikt od tego czasu tu nie wietrzył. Dostaję pokój z dwoma małymi łóżkami i różową umywalką. Pościel w słoniki i literki jest przetarta w wielu miejscach i nie do końca jej ufam. Ale zmęczenie robi swoje. Wśród słoników i dziwnych zapachów zapadam w mocny sen. Dzień 10 Trasa: Międzyzdroje - Świnoujście Dystans: 30 km Budzę się kilka minut po siódmej. Tego dnia mam do przejechania tylko 25 km. Wydaje mi się to fraszką-igraszką. Niczym w porównaniu z tym, co robiłem wcześniej. Przepełnia mnie więc beztroska i poczucie, że już właściwie jestem u celu. Jadę rowerowym szlakiem R-10, który ciągnie się przez całe polskie wybrzeże. Jest świetnie oznakowany. Dzięki temu przez kilkanaście kilometrów lasów przejeżdżam jak po sznurku. Równolegle biegnie pomorski szlak św. Jakuba, oznaczony żółtą muszlą na niebieskim tle. Po wyjeździe z lasu trochę krążę w poszukiwaniu wjazdu na prom, ale znajduję go, jadąc za grupką rowerzystów. Wsiadam, a potem trafiam na tabliczę, która mówi mi, że to prom tylko dla mieszkańców Świnoujścia. Nikt jednak tego nie weryfikuje, a zresztą prom jest w połowie pusty, więc myślę, że szkodliwość mojego czynu jest zerowa. Przeprawa promem trwa pięć minut. Zjeżdżam na wyspę i nie wiem, co myśleć. Radość zabrała mi myśli, słowa i rozsądek.
Gospodarze w agroturystyce "Bumerang" są wyjątkowo sympatyczni. Ze szczerym zainteresowaniem pytają mnie o drogę, rower i wrażenia z trasy. Potem jest jeszcze milej - dostaję klucz do czyściutkiego, w pełni wyposażonego pokoju. Dawno nie byłem tak mile zaskoczony. Ten pokój wydaje mi się najcudowniejszym miejscem na ziemi. A myśl, że mogę tu odpocząć przez kilka dni, a wkrótce przydają do mnie moi najbliżsi - jeszcze cudowniejsza. Po parudziesięciu minutach przekonuję się, że świnoujska plaża jest dużo szersza niż w Międzyzdrojach. Mój uśmiech szerszy już być nie może...
3 Komentarze
Ilona
16/6/2015 07:20:59
nigdy nikomu nie zazdroszczę a tu cały czas przewijała mi się ta myśl, ciekawe dlaczego? ;)
Odpowiedz
Dorota Krauz
18/6/2015 15:05:56
No! Nareszcie jest tekst! (Super! Moje klimaty. ) Nie mogliśmy się doczekać. Żuraw pozdrawia, a furtka dla Ciebie jest zawsze otwarta. Rozalia i Szymon czekają na kolejny spacer.
Odpowiedz
Kuba
18/6/2015 15:38:23
Wasza okolica jest taka piękna, że na pewno się jeszcze skuszę na wycieczkę :-) Jeszcze raz dziękuję za gościnę i pozdrowienia dla wszystkich!
Odpowiedz
Twój komentarz zostanie opublikowany po jego zatwierdzeniu.
Odpowiedz |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |