Ważna sprawa po raz kolejny sprowadza mnie do Rzeszowa. Tym razem rower zostaje w piwnicy, a ja korzystając jedynie z własnych nóg (i jednego miejskiego autobusu) mam kilka godzin na to, by spokojnie przyjrzeć się miastu i spróbować znaleźć "to coś", co wyznacza jego klimat. Jest ze mną towarzysz podróży, Piotrek, więc z radością zamieniam dyskusje we własnej głowie na swojską, międzyludzką wymianę doświadczeń. Czy jednak wszystko jest tego dnia takie normalne? Nie byłbym sobą, gdybym przy okazji nie zafundował sobie dodatkowych komplikacji. Ale przecież to właśnie wszyscy lubimy wspominać po latach, prawda? Zapraszam do lektury! Dzień przed wyjazdem przeszukuję internet w celu znalezienia książki dr Colina Campbella "Nowoczesne zasady odżywiania". OLX zaszalał z przesyłkami za 1 zł, więc bez skrępowania przeglądam oferty z całej Polski. Nie jestem jedyny - kilka książek, o które pytam, dopiero co się sprzedały. Rodacy wyczuli okazję i kupują na potęgę. Wreszcie jest - w dobrej cenie i w dodatku w zestawie z dwoma innymi książkami o odżywianiu. Już mam klikać w "kup z przesyłką", gdy odruchowo zerkam na lokalizację. Rzeszów! Przecież jutro tam będę - myślę sobie i już układam w głowie plan przechadzki po książki. No bo czemu nie? Mała wędrówka jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła (tak myślę dzień wcześniej, siedząc na tyłku przed komputerem...). Umawiam się więc ze sprzedającą, że po 5 km spaceru z dworca PKP pojawię się pod jej drzwiami do godz. 11:00, a jeśli nie zdążę, zostawi mi książki na wycieraczce, poda kod do domofonu, a ja wrzucę jej pieniądze do skrzynki na listy. Chytry plan. Dr Colin Campbell byłby ze mnie dumny. Przejdźmy jednak do sedna, czyli do Rzeszowa. A może raczej przejedźmy, tak jak i my przejechaliśmy ponad 300-kilometrową trasę niemal pustym pod koniec składem Pol-Regio. Po wyjściu z dworca moje oko wyławia z miejskiej pstrokacizny najbliższy memu sercu odcień pomarańczu - znaczek wschodniego szlaku Green Velo! Od kilku lat pozostaję nim ślepo zauroczony, a ślepota ta pozwala mi przymykać oczy na jego wady i rozsmakowywać się w samych zaletach. Czy tak nie jest przyjemniej? Pierwszym dzisiejszym celem jest przechadzka po książki. Szlak Green Velo (a raczej jego odnoga nr 401) jest nam w tym celu przydatny, przynajmniej w pierwszej fazie. Trzymając się pomarańczowych znaczków, docieramy do ścieżki rowerowej nad Wisłokiem. Od razu trafiamy na niewielki remont nawierzchni, wymuszający na nas nieco bliższy kontakt z nadbrzeżnym pasem zieleni. Nie chciałbym być jednak na miejscu rowerzystów obciążonych sakwami, omijających ten odcinek. Jak to zazwyczaj bywa, wystarczy wyznaczyć sobie cel, a atrakcje po drodze pojawią się same. Z daleka dostrzegamy kolorowy most im. Gabriela Naruszewicza. Zachęceni jego wyrazistym na tle szarości charakterem, kierujemy się w jego stronę, wydłużając nieco naszą trasę. Niech was nie zwiedzie tęczowy most. Rzeszów raczej nie aspiruje do miana wschodniej stolicy tolerancji. Kolorowa kładka nad Wisłokiem to po prostu pomysł tutejszych włodarzy na ożywienie miejskiej przestrzeni. Wielobarwna konstrukcja miała stanowić charakterystyczny punkt na mapie Rzeszowa, by przyciągać uwagę turystów. Tak się stało - przyjezdni chętnie robią sobie z nim zdjęcia i jeszcze chwila, a na dobre zapisze się w świadomości społecznej jako jeden z symboli miasta. Zaraz obok fontanny multimedialnej oraz oczywiście pomniku, który kształtem niektórym przypomina... żeńskie narządy płciowe. Wróćmy jednak do mostu - kolory tęczy u wielu osób budzą skojarzenia ze środowiskiem LGBT. To niestety w naszym teoretycznie cywilizowanym świecie wciąż temat niewygodny, tworzący dramatyczne społeczne podziały i budzący falę agresji, rodem z jaskini Neandertalczyka. Jak dla mnie most jest po prostu miłą, kolorową odmianą od wszechobecnej szarości. Wyznaję zasadę totalnej wolności jednostki, więc obiema rękami podpisuję się w tym temacie pod komentarzem jednego z internautów, @Niko: Jeśli komuś na widok mostu przychodzą na myśl tylko homoseksualiści, to czas najwyższy żeby puknął się w czółko. Zakodowane stereotypy czas odrzucić. Bez obawy - nikomu nie zmieni się orientacja po jego przejściu. Na tęczowym moście żegnamy się z Green Velo, które biegnąc dalej wzdłuż Wisłoka prowadzi do rozjazdu na moście zamkowym. Można stamtąd ruszyć na południe w kierunku Dynowa lub na północ - na Leżajsk. Ruszamy własnym szlakiem, na potrzeby tej relacji nazwijmy go szlakiem książkowym. Jest prosty jak konstrukcja cepa, a może raczej jak ulica Lwowska, którą idziemy aż pod samo miejsce docelowe, którym jest Osiedle Słoneczne. Deweloper na swojej stronie pisze o nim tak: Osiedle Słoneczne zlokalizowane jest we wschodniej części miasta na słonecznym stoku przy ul. Św. Kingi. Rejon ten jest bardzo dobrze skomunikowany z głównymi punktami miasta. Czteropasmowa ul. Lwowska zapewnia prosty i szybki dojazd do centrum - tylko 4,6 km. Zgaduję, że deweloper nie przeszedł pewnie nigdy tej odległości pieszo, przy huku czteropasmówki i w palącym coraz śmielej słońcu oraz zbyt ciepłych jak na tę pogodę ubraniach. My przeszliśmy. Osiedle Słoneczne poczuliśmy dosłownie na własnej skórze - spieczonym czole i lepkich koszulkach. Po 1,5 godzinie marszu naszym oczom ukazują się wielkie białe bloki pośrodku niczego. Chwilę wcześniej kątem oka dostrzegam tabliczkę informującą, że oto zaraz kończy się Rzeszów, a zaczyna miejscowość Krasne. Było zbyt gorąco na cykanie fotek, ale znalazłem tę jakże uroczą cyfrową symulację wyglądu osiedla. Osobiście dodałbym jeszcze więcej słońca. Stajemy pod domofonem, z ulgą łapiąc nieco cienia. Mówię coś w rodzaju: "Teraz to już tylko odbieramy książki i po sprawie". Jest już sporo po 11.00, więc uzbrojony w kod do domofonu i odliczoną gotówkę wprowadzam odpowiednie cyfry na klawiaturze domofonu. Piiip. Error. "Co jest?" myślę i niezrażony wbijam je jeszcze raz. A potem kolejny. Piotrek potwierdza zgodność cyfr w SMSie z tymi, które klikam na klawiszach. Dzwonię do właścicielki książek, bo może się pomyliła? Nie odbiera, pewnie zajęta. Próbuję kolejny raz, próbuje i Piotrek. Wtedy spada na mnie olśnienie - tu są dwie klatki! Jedna z numerami mieszkań od 1 do 36, druga od 36 w górę. Staliśmy nie pod tą co trzeba. "Teraz to już bułka z masłem" mówię, nienauczony doświadczeniem. Wbijam kod, słyszę cudowny szmer otwieranego mechanizmu, szarpię za klamkę, a drzwi stawiają zdecydowany opór. Nie może być. Podejmuję kolejną próbę. Szarpię i nic. Nie chcąc demolować drzwi na tym uroczym, pełnym słońca osiedlu decyduję się zadzwonić do któregoś z sąsiadów. Może to jakaś awaria drzwi? By precyzyjnie nakreślić tło wydarzeń, dodam, że już dawno po 12.00, czas ucieka, ja mam ważną sprawę w centrum o 14.30, a droga tutaj zajęła nam ponad 1,5 godz. Przez moment rozważam porzucenie książek i ruszenie w drogę powrotną. Na szczęście któraś z kolei sąsiadka odbiera domofon i informuje, że drzwi lubią się zacinać. Wyjawia, że trzeba najpierw je popchnąć, a potem dopiero pociągnąć. Jasna sprawa! Popycham, ciągnę i nic. Zaczynam się zastanawiać, czy coś jest ze mną nie tak, czy to tylko rzeszowskie słońce na tym słonecznym osiedlu ograniczyło mi mocno zdolności poznawcze. Młoda kobieta z parteru (złota kobieta!) najwyraźniej słysząc u siebie w domu moje zmagania z drzwiami wychodzi i otwiera nam od środka. Bez słowa ruszamy w stronę windy. Nr 58, które to będzie piętro? Strzelam, że piąte. O, naiwności! To może szóste? Tak, jasne. Jedziemy na siódme. Finalnie książki czekają na mnie na ostatnim, najwyższym piętrze. Na wycieraczce stoi wyczekana papierowa torba. Na parterze wrzucam pieniądze do skrzynki pocztowej, trzy razy upewniając się, że wybrałem właściwy numer skrzynki. Piotrek potwierdza, a więc jeszcze potrafię czytać i w miarę normalnie myśleć. Załatwione. Krótka przerwa na ławce pod blokiem inspiruje mnie do tego, by znów powiedzieć: "Teraz to już będzie z górki". No bo co jeszcze może się nie udać? Gdy to mówię, kilkuletnia wątła dziewczynka wbija kod do domofonu i bez problemu otwiera feralne drzwi. Nie komentuję tego. Mam swoje książki i więcej mi do szczęścia nie trzeba. W drodze powrotnej chciałem wstąpić na zabytkowy cmentarz przy ul. Lwowskiej. Niestety, czas nas goni. Głupio byłoby się spóźnić i zawalić sprawę, gdy do miejsca docelowego jechało się ponad 300 kilometrów. Wskakujemy więc do autobusu nr 4 i z poczuciem wykonanej misji w glorii i chwale wracamy do centrum. Który szanujący się turysta omija rynki dużych miast? Ja. Od czasu do czasu. Teraz jednak zmierzamy ku sercu Rzeszowskiej starówki, gnani wspólną potrzebą zjedzenia dobrych lodów. Jakaś nagroda za pokonanie szlaku książkowego nam się w końcu należy. Z wyprawy na tutejsze Green Velo w 2016 roku pamiętam, że pyszne lody sprzedawano w cukierni zwanej marzycielsko "Niebieskie migdały". Dziś oczywiście zamkniętej, bo wirus łatwiej rozprzestrzenia się wśród osób jedzących lody w cukierniach niż kupujących je w zatłoczonej "Biedronce". Są na to badania. Kilkanaście metrów dalej znajdujemy otwartą lodziarnię. Prowadząca do niej długa kolejka przywodzi na myśl sprawnie funkcjonujący narodowy program szczepień. Choć wisząca przy wejściu tabliczka groźnie informuje, że nie istnieje opcja posilania się przy zewnętrznym stoliku, trzech wiekowych klientów pije tam spokojne kawę, rozprawiając o aktualnej sytuacji w kraju z wyraźnie wschodnim akcentem. Podoba mi się niespieszność ich rozmowy. Wyglądają, jakby mieli wszystko, co dookoła głęboko gdzieś, jednocześnie zachowując niezachwianą pogodę ducha. Taką starość to ja rozumiem. Kilka minut spędzonych w kolejce umila nam, czy może raczej uprzykrza powtarzająca się przemowa mężczyzny namawiającego na głosowanie na pana X na prezydenta miasta Rzeszowa. Głęboki pesymizm i rezygnacja płynące z jego tonu przekonują jednego z przechodniów do złożenia podpisu. "Jakim cudem...?" myślę sobie, ale zaraz moją uwagę pochłaniają lody. Całkiem smaczne, ale po wschodnich (czyt. niskich) cenach ani śladu. 4,5 zł za gałkę to drożej niż w niejednej lodziarni na Śląsku. Siadamy na zacienionej ławce przy ul. 3 maja. Możemy, bo dzięki komunikacji miejskiej złapaliśmy nieco nadmiarowego czasu. Przyglądając się zabytkowemu budynkowi, w którym mieści się I Liceum Ogólnokształcące i stojący tuż obok, wkomponowany w ciasną zabudowę kościół pw. Świętego Krzyża, uświadamiam sobie, że w ogóle nie znam historii tego miasta. To dobry moment na uzupełnienie tego braku i zanurkowanie w odmęty historii Rzeszowa. Nie będę się cofał aż do późnego paleolitu, choć już wtedy naturalne warunki umożliwiały ludziom tworzenie tutaj osad. W XI wieku pierwszą osadę handlową założyli tutaj Polacy. Wisłok dawał możliwość wymiany towarów i drobnej żeglugi. W kolejnych wiekach Rzeszów pozostawał w rękach Rusinów. Miasto wróciło do Polski dopiero w roku 1340, za czasów Kazimierza Wielkiego. 14 lat później Rzeszów zyskał prawa miejskie. Dynamiczny rozwój Rzeszowa możliwy był dzięki korzystnemu położeniu na szlakach handlowych z Krakowa na Ruś (miasto leżało na najkrótszej drodze z Krakowa do Lwowa) i z Lublina na dzisiejsze Słowację i Węgry. Zachęcam do poznawania dalszych, burzliwych losów Rzeszowa. Dodam jeszcze tylko, że nazwa Rzeszów pochodzi od słowiańskiego imienia Rzech, Rzesz bądź Rzetysław. Jak mówi legenda, właściciel imienia - założyciel grodu nad Wisłokiem bronił osady przed najazdami rabusiów i nazwano tak miasto na jego pamiątkę. Po załatwieniu ważnej sprawy pomyślnie i o czasie oddycham z ulgą. Mogę już teraz poświęcić miastu 100% uwagi. W tym celu udajemy się z Piotrkiem jeszcze raz nad Wisłok, by z szerokiej perspektywy przyjrzeć się popołudniowemu życiu mieszkańców Rzeszowa. Choć ścieżka rowerowa nad rzeką jest bardzo urokliwa, ruch jest tu niewielki. Co jakiś czas przejeżdżają rowery, ale w niczym nie przypomina to tłumów, jakie znamy z naszych okolic. Dochodzimy do wniosku, że zagęszczenie ludności w województwie śląskim trochę skrzywiło nasze spojrzenie. U nas po prostu jest za dużo ludzi. Wszędzie. Tutaj, w stolicy województwa, czuje się oddech i przestrzeń i jakiś taki charakterystyczny brak pośpiechu, warunki niezbędne do tego, aby człowiek dobrze poczuł się w mieście. By dobrze poczuć się wśród miejskiej tkanki, warto również zatroszczyć się o własny żołądek i kubki smakowe. Udaje nam się to na 100% w położonej niedaleko Głównego Dworca Piekarni Gruzińskiej. Smak wypiekanych tam chaczapuri, czyli gruzińskich zapiekanych placków z serem (choć jest tu do wyboru więcej rodzajów nadzienia) pozostanie w mojej pamięci na długo. Można tu też kupić tradycyjny gruziński chleb o nazwie lawasz, pieczony w tradycyjnym piecu. Znam go pod nazwą tandyr, ale jak uświadamia mi sprzedawczyni z uroczym wschodnim akcentem, w Gruzji piece te nazywają się tamur. Wsiadając do zmierzającego do Katowic autobusu po godz. 18.00 mam poczucie niedokończonej misji. Jeszcze nie znalazłem "tego czegoś", co jest sednem Rzeszowa. Dostrzegłem kilka fragmentów - w piekarni gruzińskiej, niespiesznych rozmowach starszych panów przy kawie w okolicy rynku czy wschodnim akcencie przechodniów, ale to zaledwie wstęp do eksploracji. Chcę tu wrócić. Chociażby po to, żeby znów skosztować Chaczapuri...
1 Comment
Muszynianka
8/4/2021 15:19:40
Oj chyba zrobiłeś mi smaka tym chaczapuri...
Reply
Leave a Reply. |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |