Drugiego dnia naszej łemkowskiej wyprawy wchodzimy wgłąb Magurskiego Parku Narodowego, kierując się następnie na Wołowiec i Świątkową Wielką, by marsz zakończyć w schronisku Bacówce PTTK w Bartnem. Każdy etap trasy ma swój koloryt: poprzecinana wstęgą rzeki Zawoi opustoszała ścieżka przez Park Narodowy, wabiące swoim kolorytem cerkwie, zatopione w zalesionej dolinie pozostałości po Świeżowej Ruskiej, a także przypominające bieg z przeszkodami dojście do Bacówki w Bartnem. Cudownie jest obudzić się w chatce tuż przy szlaku ze świadomością, że jest się na terenie Magurskiego Parku Narodowego, gdzie turystów nie ma prawie wcale, słońce świeci na całego od samego rana, niebo jest idealnie błękitne, a przed nami kolejny dzień marszu przez magiczną Łemkowszczyznę (o pierwszym dniu przeczytacie TUTAJ). Jak wiadomo, pozytywne myśli przyciągają pozytywne czyny. Opuszczający dziś chatkę gospodarze obdarowują nas częścią swojego prowiantu, którego nie chcą zabierać z powrotem do Warszawy. Co więcej, jeden z gospodarzy widząc niesioną przeze mnie siatkę ze śmieciami (w chatce nie ma kosza) i zerkając na moją chustkę z logo Runmageddonu z uśmiechem odbiera mi śmieci mówiąc, że on też brał udział w tym biegu. Mrugając, dodaje, że to specjalny rodzaj ludzi. Potwierdzam :-) Jak widać, atmosfera wśród "chatkowiczów" jest bardzo pozytywna i każdego zachęcam do nocowania w tym miejscu, z daleka od cywilizacji, ale dzięki temu dużo bliżej drugiego człowieka. Odciążeni od śmieci i dociążeni ofiarowanym jedzeniem zaczynamy marsz w bardzo dobrych nastrojach. Obok chatki biegnie żółty szlak pieszy Folusz - Bartne - Radocyna - Konieczna, który nas tu wczoraj zaprowadził i na który teraz wracamy. Nim przemierzymy teren Magurskiego Parku Narodowego. Jest bajkowo. I znów kompletnie pusto. Nieznajowa, na której terenie jesteśmy, również kiedyś była łemkowską wsią. Przypomina o tym tutejszy cmentarz oraz kamienne krzyże. Mijamy stado krów. Nie są zbyt kontaktowe. Uciekają przed obiektywem Justyny. Po jakimś czasie mijamy również dwie turystki z plecakami. A jednak jest tu ktoś oprócz nas! Naszą ścieżkę kilka razy przecina rzeka Zawoja. Urocze są takie przecięcia. Justyna siada na rzecznym kamieniu i czyta mi o kolejnych łemkowskich wsiach, przez które będziemy przechodzić. O dawnym życiu, które tu kwitło i zostało stąd wyrwane, najczęściej razem z korzeniami. Słucham i chłonę jej słowa. Pomagają mi zrozumieć tę specyficzną atmosferę Beskidu Niskiego, gdzie przeszłość wydaje się być ciągle żywa i ciągle dopomina się uwagi przybyszów. Przed nami kolejne opuszczone sady, przydrożne krzyże, zatopione wśród roślinności kapliczki i szumiące od owadów łąki. W Wołowcu Justyna zwiedza cerkiew Opieki Matki Bożej, ja wybieram spoglądanie na nią z zewnątrz i kilkuminutowy relaks w cieniu drewnianej wiaty. Nie trzeba jednak wchodzić do środka, by w jej konstrukcji zauważyć wyraźny podział na trzy części - babiniec (część, w której siedziały kobiety), nawę (część dla mężczyzn) oraz prezbiterium (miejsce ołtarza). To klasyczna konstrukcja zachodniołemkowska. Jeśli chcecie poznać więcej szczegółów odnośnie budowy cerkwi, polecam wpis na blogu Paragon z podróży - Co widzimy patrząc na łemkowską cerkiew? Tuż obok cerkwi znajduje się cmentarz. Za Wołowcem znakowany szlak zamieniamy na marsz leśnymi ścieżkami, których celem jest wieś Świątkowa Wielka. W pakiecie dostajemy solidną porcja przestrzeni i widoków. Moim zdaniem to dość uczciwa wymiana. Choć żadne z nas nie jest mistrzem nawigowania, po prawie 2-godzinnym marszu jakimś cudem wychodzimy na zabudowania Świątkowej Wielkiej. Po drodze dołączył do nas jeszcze jeden towarzysz - głód. Ostatnie zapasy (i prezenty od "chatkowiczów") skończyły się dawno temu, a przez cały dzień nie trafiliśmy na żaden sklep. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak głodny. Palące bez przerwy słońce nie ułatwia marszu "na głodniaka". Wieś składa się z jednej ulicy i przycupniętych po obu jej stronach zabudowań. Z wielką nadzieją odczytujemy napis nad sfatygowaną wiatą przystankową: Świątkowa W. Sklep. Nadzieja szybko się ulatnia, gdy pod sklep zachodzimy o 14.10, dziesięć minut po jego zamknięciu. W budynku obok odbywa się jakaś większa impreza, chyba wesele i przez parę dziwnych sekund rozważam wproszenie się na pięć minut. Co jak co, ale jedzenia pewnie mają tam w nadmiarze! Myśl na szczęście odchodzi tak szybko jak przyszła. Szukamy kogokolwiek, kto mógłby nam poradzić, gdzie można kupić coś do jedzenia. Nie jest to łatwe. Wieś świeci pustkami. Gdy w końcu dopadamy starszego mieszkańca, informuje nas, że gdzieś za kilometr stąd sprzedają chleb. "To taki pomarańczowy dom. Jak przy drodze będzie tabliczka "chleb" znaczy, że chleb jest. Jak nie, to chleba już nie ma" - instruuje nas. Choć nogi powoli zaczynają odmawiać nam posłuszeństwa, człapiemy we wskazanym kierunku. Noga za nogą, w niezbyt imponującym tempie. Ten kilometr to chyba był z gumy, bo pod pomarańczowy dom docieramy o 14.50. Tabliczki brak. Żołądek burczy mi tak głośno, że niezrażony tym faktem ruszam do drzwi wejściowych. Dzwonię. Słyszę, że Justyna czai się tuż za mną. Otwiera solidnej budowy łemkowska gospodyni. - Dzień dobry, czy ma pani jeszcze jakiś chleb? Weźmiemy każdy - dodaję zapobiegawczo, żeby nie myślała, że jako turyści, szukamy jedynie idealnych bochenków. Patrzy na nas przez chwilę i być może dostrzega, jak bardzo o tym chlebie teraz marzymy. - Mam jeden, ostatni, ale spalony... - waha się. - Może być! - odpowiadam, może trochę za głośno. Po chwili jesteśmy właścicielami pięknego, solidnego bochenka chleba ze Świątkowej Wielkiej. Ale to jeszcze nie wszystko! Pani poleca nam swoją sąsiadkę, która sprzedaje własnej roboty sery. Prawie biegniemy. Kupujemy okrągły ser, który jej twórczyni nazywa tutejszą mozarellą. Łupy niesiemy w stronę dawnej cerkwi św. Michała. Po drodze szarpiemy chleb, łapczywie żując oderwane kawałki. - Teraz do pełni szczęścia potrzebuję tylko odrobiny cienia i ławeczki - stwierdzam, gdy kilkadziesiąt metrów dzieli nas od cerkwi. Dostaję wszystko - zacienioną wiatę z ławą i starymi, najwyraźniej przeznaczonymi na opał krzesłami. Zrzucamy plecaki i rzucamy się na chleb i ser. Są takie piękne. A jak smakują! Z pełnymi żołądkami odzyskujemy świadomość tego, co się wokół nas znajduje. A jest to zabytkowa cerkiew św. Michała Archanioła. Piękna, kolorowa i tymi kolorami komunikująca, że życie i wiara w jakiekolwiek pozamaterialne siły to tak naprawdę radość i pozytywne myślenie. Podoba mi się to. W Świątkowej wchodzimy na żółty szlak z Bartnego do Krempnej. Idąc główną drogą, dostrzegamy tradycyjny łemkowski dom, czyli hyżę. Rozpoznawalnym elementem są jasne spoiny pomiędzy drewnianymi belkami. Rozpoznawalnym elementem współczesności jest na nim antena Cyfrowego Polsatu. Tutejsza spokojna droga, po której swobodnie chodzą krowy, wydaje się być idealną na rower. Spostrzeżenie to zostawiam sobie na później, jako warte przemyślenia. Z asfaltowej drogi skręcamy w ścieżkę biegnącą niemal zupełnie zalesioną doliną. To tutaj mieściła się kolejna nieistniejąca wieś. Pozostałości po Świeżowej Ruskiej opisane są za pomocą ścieżki przyrodniczo-kulturowej składającej się z ośmiu przystanków. Nie sposób więc przeoczyć żadnego z elementów dawnej osady. Odwiedzamy dawno cmentarz i pozostałości po cerkwi czyli cerkwisko. Porastające dolinę gęste lasy i opuszczone, zarośnięte ścieżki, prowadzące do wyrastających spomiędzy liści krzyży tworzą w jakiś sposób uroczystą atmosferę. Jakby cała przyroda zastygła w ciszy, by uczcić pamięć dawnych mieszkańców tej ziemi. Po wyjściu za granicę Magurskiego Parku Narodowego zmieniamy żółty szlak na czerwony Główny Szlak Beskidzki. Biegnie tu też wspomniany w I części wpisu długodystansowy międzynarodowy szlak pieszy E3. My dziś jednak marzymy już tylko o krótkim dystansie i pozycji horyzontalnej, celując w Bacówkę PTTK w Bartnem. Liczymy na spokojną, ostatnią godzinę marszu, w zamian dostajemy jednak fragment szlaku, który spokojnie mógłby posłużyć za inspirację twórcom biegów z przeszkodami. Kałuże pełne błota, mini-jeziorka zamiast drogi, nad którymi przerzucone są wąskie pnie drzew, tak ruchome, że czepiamy się gałęzi i siebie nawzajem, by po nich przejść. Przeciskamy się pod zwalonymi pniami, pokonujemy chaszcze, mijamy rozpadliny i idziemy wąskim przesmykiem bardzo blisko ogrodzenia z drutem kolczastym. To wszystko byłoby całkiem fajnym wyzwaniem, gdyby nie fakt, że to 11 godzina naszego marszu i sił raczej już nam nie przybywa. Mimo to z tego odcinka mamy jedno, całkiem sympatyczne zdjęcie. Chwilę później szlak nie pozwalał już na myślenie o uroczych ujęciach. W położonej tuż przy szlaku Bacówce PTTK w Bartnem za specjalną opłatą dostajemy pokój 6-osobowy na wyłączność. Kosztuje to 35 zł i po dzisiejszym, pełnym wrażeń ale też wyczerpującym dniu wydaje mi się całkiem uczciwą ceną. W schronisku czas zatrzymał się jakby w latach 80-tych. Ma to swój klimat, ale jeśli liczycie na komfortowe warunki - ich tu nie znajdziecie. Nam wystarcza jednak klimat, wygodne materace i fakt, że już nie musimy więcej używać kończyn dolnych. Po wypiciu piwka otrzymanego w Nieznajowej na drewnianym tarasie przed wejściem, w otoczeniu atramentowej ciemności, za obopólną zgodą idziemy zrobić to, co nam się należy. Czyli zapaść w głęboki sen.
0 评论
您的评论经过批准后才会发布。
写评论。 |
KategorieWszystkie Droga św. Jakuba Green Velo Inne Łemkowszczyzna Liswarciański Szlak Rowerowy Mikroprzygoda Mikro Przygody Z 5 Latkiem Mikro Przygody Z 5-latkiem Piesze Wyprawy Praktyczne Porady Przemyślenia Rowerowe Wyprawy Szlak Historii Górnictwa Górnośląskiego Szlak Husarii Polskiej Szlak Rowerowy 2Y Katowice Głubczyce Wiślana Trasa Rowerowa |